Władca Pierścieni. Tom I-III

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


J.R.R. TOLKIEN

WŁADCA PIERŚCIENI FRAGMENT


Tytuł oryginału: The Lord of the Rings The Fellowship of the Ring * The Two Towers * The Return of the King Projekt okładki: Katarzyna Konior Redaktor prowadzący: Redaktornia.com Redakcja merytoryczna: Marek Gumkowski Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Konwersja do formatu elektronicznego: Robert Fritzkowski Korekta: Małgorzata Denys Wiersze w przekładach Autorki tłumaczenia, Włodzimierza Lewika, Andrzeja Nowickiego i Tadeusza A. Olszańskiego Dodatki D oraz E przełożył Ryszard Derdziński Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title The Lord of the Rings by J.R.R. Tolkien The Fellowship of the Ring © The Trustees of the J.R.R. Tolkien 1967 Settlement, 1954, 1966 The Two Towers © The Trustees of the J.R.R. Tolkien 1967 Settlement, 1954, 1966 The Return of the King © The Trustees of the J.R.R. Tolkien 1967 Settlement, 1955, 1966

and ‘Tolkien’ ® are registered trade marks of The J.R.R. Tolkien Estate Limited © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1996, 2013 © for the Polish translation by Rafał Skibiński ISBN 978-83-7758-455-2 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2013 Wydanie I


Trzy Pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem, Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach, Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych, Jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie, Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.


NOTA WYDAWCY Władcę Pierścieni J.R.R. Tolkiena często określa się błędnie jako trylogię; w rzeczywistości jest to jedna obszerna powieść, składająca się z sześciu ksiąg wraz z uzupełniającymi ją dodatkami, która czasami (ale nie zawsze) bywa publikowana w trzech osobno zatytułowanych woluminach. Taką postać nadano – decyzją wydawcy, a nie autora – pierwszej edycji angielskiej; poszczególne tomy ukazywały się 29 lipca (t. I) i 11 listopada 1954 roku (t. II) oraz 20 października 1955 roku (t. III). Amerykańskie wydawnictwo Ballantine Books w 1965 roku ogłosiło autoryzowaną edycję Władcy Pierścieni w oprawie broszurowej (paperback), do której Tolkien m.in. napisał nową przedmowę oraz dodał Notę do prologu. W 1966 roku w Wielkiej Brytanii opublikowano drugie, poprawione, wydanie powieści; ono też stało się podstawą wszystkich późniejszych wznowień. Nad ich poprawnością czuwa, korygując odnajdywane wciąż drobne usterki, Christopher Tolkien, syn zmarłego w 1973 roku autora, opiekujący się jego pisarską spuścizną. Tekstem takiego skorygowanego angielskiego jednotomowego wydania z 1995 roku posługiwano się przy kolacjonowaniu tłumaczenia w niniejszej edycji. Trzy tomy polskiego przekładu dzieła Tolkiena autorstwa Marii Skibniewskiej ukazały się nakładem Czytelnika w latach 1961, 1962 i 1963. Było to trzecie – po holenderskim i szwedzkim – tłumaczenie powieści na język obcy. W 1981 roku ta sama oficyna opublikowała wydanie drugie, nieco zmodyfikowane, oparte na poprawionej edycji angielskiej z 1966 roku. Wersja owa została – bez żadnych zmian – przedrukowana w broszurowej edycji Czytelnika i CiA Books/SVARO z 1990 roku oraz w jednotomowym ilustrowanym wydaniu Atlantisu z 1992 roku. We wszystkich tych wydaniach pominięto dwa spośród sześciu zamieszczonych w oryginale dodatków: pierwszy był poświęcony rachubie czasu i kalendarzom, drugi dotyczył pism i alfabetów. Dodatki te (w tłumaczeniu Ryszarda Derdzińskiego) uwzględniła dopiero pierwsza pełna edycja Władcy Pierścieni, ogłoszona przez Wydawnictwo Muza w 1996 roku. W tym samym roku Wydawnictwo Zysk i S-ka opublikowało tom I (tom II i III ukazały się w roku następnym) nowego polskiego tłumaczenia powieści Tolkiena, dokonanego przez Jerzego Łozińskiego. Znakomity przekład Władcy Pierścieni autorstwa Marii Skibniewskiej uznawany jest w dalszym ciągu – wraz z tłumaczeniami fragmentów poetyckich, spolszczonych przez Włodzimierza Lewika (w tomie I i II) oraz Andrzeja Nowickiego (w tomie III) – za kanoniczną wersję dzieła Tolkiena w języku polskim. Podczas przygotowywania jego edycji w Wydawnictwie Muza okazało się jednak, iż można tam znaleźć pewną liczbę sformułowań błędnych lub nietrafnych oraz że opublikowane w ostatnich latach nowe materiały – przede wszystkim autokomentarze i notatki samego J.R.R. Tolkiena – dostarczają niekiedy argumentów na rzecz innych rozwiązań translatorskich. Do tekstu wprowadzono zatem poprawki i modyfikacje. Najważniejsze z nich to: zastąpienie niektórych przekładów wierszy autorstwa Włodzimierza Lewika (który tworzył je przed wydaniem dzieła Tolkiena Silmarillion i w wielu szczegółowych kwestiach skazany był wyłącznie na domysły) nowymi tłumaczeniami Tadeusza A. Olszańskiego; zmiana polskiego tytułu I tomu na Drużynę Pierścienia, bliższą oryginałowi angielskiemu (The Fellowship of the Ring); uwzględnienie znaków diakrytycznych, m.in. oznaczeń długich samogłosek, oraz wprowadzenie zróżnicowanego zapisu głoski k (za pomocą liter „k” lub „c”) i głoski f (za pomocą liter „f” lub „ph”) w słowach pochodzących ze stworzonych przez Tolkiena języków elfów i ludzi. Korekty i zmiany dotyczą również niektórych imion własnych i nazw geograficznych. Opierano się tu m.in. na wskazówkach samego pisarza, zawartych w tekście Guide to the Names in „The Lord of


the Rings” (w wyd. zbiorowym A Tolkien Compass , edited by Jared Lobdell, Open Court 1975, Ballantine Books 1980). Nowe brzmienie otrzymały następujące imiona i nazwy (w nawiasach podajemy oryginalną wersję angielską oraz wcześniejszą wersję polską): Brama Półmroku (Dimrill Gate, dawniej „Brama Dimrilla”), Cienistogrzywy (Shadowfax, dawniej „Gryf”), Dolina Półmroku (Dimrill Dale, dawniej „Dolina Dimrilla”), Gadzi Język (Wormtongue, dawniej „Smoczy Język”), Kamieniołom (Quarry, dawniej „Spytki”), las Chetwood (Chetwood, dawniej „Zalesie”), Nowosioło (Nobottle, dawniej „Bezpiwie”), „Pod Złotym Okoniem” (Golden Perch, dawniej „Pod Złotą Tyczką”), Scary (Scary, dawniej „Wypłosz”), Schody Półmroku (Dimrill Stair, dawniej „Schody Dimrilla”). Uzasadnieniem tych modyfikacji może być bądź potrzeba skorygowania ewidentnej pomyłki tłumaczenia (tak ma się rzecz np. z „Gryfem” – „Cienistogrzywym”, a także w przypadku nazw zawierających słowo Dimrill, które nie jest imieniem postaci, lecz stanowi połączenie dim, przyćmiony + rill, strumyk), bądź konieczność wyboru właściwego wariantu (np. Golden Perch można tłumaczyć i jako „Złoty Pręt”, i jako „Złoty Okoń”, jednak autorskie komentarze wyraźnie wskazują na to drugie znaczenie), bądź wreszcie chęć lepszego oddania wymowy i stylistycznej barwy danego imienia (to przypadek Grímy, zdradzieckiego służalca króla Theodena, którego lepiej, jak się wydaje, charakteryzuje przydomek „Gadzi Język” niż porównanie do smoka, w świecie Tolkiena istoty złej i przewrotnej, ale niepozbawionej swoistej wielkości). Wspomnieć także należy o modyfikacji innego rodzaju: rzeczownikowi „elf” w mianowniku i bierniku liczby mnogiej nadawana jest tu męskoosobowa forma „elfowie”, niefigurująca w słownikach języka polskiego. Odważono się na takie odstępstwo od językowych prawideł zarówno dlatego, że w odniesieniu do postaci określanych tym mianem są tu zawsze stosowane formy gramatyczne przynależne istotom ludzkim (a więc „oni”, nie „one”; „zrobili”, nie „zrobiły”), jak i z chęci naśladowania w tej mierze decyzji autora, używającego nieprawidłowej w angielszczyźnie formy liczby mnogiej elves (zamiast elfs) i toczącego o to zażarte boje ze skrupulatną korektą. Tolkien chciał w ten sposób odświeżyć sens słowa, które – jak pisał – „z biegiem czasu skarlało i dziś kojarzy się raczej z fantastycznymi duszkami”. W polskim przekładzie forma „elfy” została pozostawiona wyłącznie w kilku miejscach jako zbiorowe określenie ludu czy też szczepu (np. Elfy Szare, Elfy Leśne – ale już: Elfowie Wysokiego Rodu). Podobnie, choć w sposób nie tak konsekwentny, wprowadzone zostały, jako oboczne, formy „krasnoludy” i „krasnoludowie”. Marek Gumkowski


PRZEDMOWA DO DRUGIEGO WYDANIA ANGIELSKIEGO Opowieść ta, w miarę jak ją snułem, rozrosła się niemal w historię Wielkiej Wojny o Pierścień i objęła poza tym liczne wzmianki o wydarzeniach z bardziej jeszcze odległej przeszłości. Zacząłem ją wkrótce po napisaniu Hobbita, lecz przed jego ukazaniem się w druku w 1937 roku. Jednakże odłożyłem pracę nad cyklem opowieści, ponieważ chciałem najpierw zgromadzić i uporządkować mity oraz legendy z Dawnych Dni, kształtujące się już wtedy od kilku lat w moim umyśle. Chciałem tego dokonać dla własnej satysfakcji, bez większej nadziei, że dzieło moje zainteresuje innych ludzi, tym bardziej że początkowo miało ono charakter studium lingwistycznego; podjąłem je, żeby zebrać materiał niezbędny do odtworzenia „historii” języków elfów. Jednakże osoby, których rady i opinii zasięgałem, odebrały mi nawet tę resztkę nadziei, jaką miałem. Wróciłem więc do pracy nad cyklem, zwłaszcza że czytelnicy domagali się bliższych informacji o hobbitach i ich przygodach. Ale ta opowieść z natury swej wciągała mnie w dawny świat, aż się zmieniła niejako w relację o jego zmierzchu i zniknięciu, zanim opowiedziałem początek i okres pośredni. Proces ten można wyśledzić już w Hobbicie, gdzie nie brak napomknień o sprawach dawniejszych: Elrond, Gondolin, Elfowie Wysokiego Rodu, orkowie; zakradły się też nieproszone wzmianki o sprawach wyższych, głębszych lub bardziej tajemnych niż powierzchnia opowieści o hobbicie: Durin, Moria, Gandalf, Czarnoksiężnik, Pierścień. Odkrycie sensu tych epizodów oraz ich związku z najstarszą historią prowadzi w głąb Trzeciej Ery i Wojny o Pierścień, która była najdonioślejszym zdarzeniem tamtej epoki. Czytelnicy ciekawi dokładniejszych wiadomości o hobbitach zostali w końcu zaspokojeni, ale musieli długo czekać, bo praca nad Władcą Pierścieni trwała z przerwami od roku 1936 do 1949. Miałem w tym okresie inne obowiązki, których nie zaniedbywałem, i często pochłaniały mnie jako badacza i nauczyciela liczne inne zainteresowania. Oczywiście, do zwłoki przyczynił się również wybuch wojny; pod koniec 1939 roku nie miałem jeszcze napisanej w całości nawet Księgi pierwszej. Pomimo ciemności panujących przez pięć następnych lat doszedłem do wniosku, że nie mogę już porzucić rozpoczętej książki, ślęczałem więc nad nią przeważnie po nocach i brnąłem naprzód, aż stanąłem nad grobem Balina w Morii. Tam się zatrzymałem na długi czas. Prawie rok upłynął, zanim znów ruszyłem z miejsca i zawędrowałem do Lothlórien i nad Wielką Rzekę późną jesienią 1941 roku. W następnym roku naszkicowałem pierwszą wersję zdarzeń wypełniających obecnie Księgę trzecią oraz pierwszy i trzeci rozdział Księgi piątej. Zapłonęły sygnały wojenne w Anórien, Théoden przybył do Harrowdale. Na tym utknąłem. Wizja zniknęła, a czasu na rozmyślania wówczas nie miałem. W ciągu roku 1944, pozostawiając nierozwiązane wątki i komplikacje wojny, której prowadzenie czy przynajmniej opisywanie było moim obowiązkiem, zmusiłem się do pracy nad historią podróży Froda do Mordoru. Napisałem wtedy rozdziały wypełniające teraz Księgę czwartą i wysłałem je, jako fragment powieści, do Afryki Południowej, gdzie przebywał w służbie RAF-u mój syn Christopher. Jednakże upłynęło dalszych pięć lat, zanim książka przybrała ostatecznie kształt, w jakim została wydana. W ciągu tych lat przeniosłem się do innego domu, na inną uniwersytecką katedrę w innym college’u; lata te, chociaż mniej czarne, były równie jak poprzednie pracowite. Kiedy wreszcie doprowadziłem opowieść do końca, musiałem ją całą przeredagować, a właściwie w dużym stopniu napisać na nowo, cofając się do poprzednich rozdziałów. Trzeba też było tekst przepisać raz i drugi na maszynie, a zrobiłem to własnymi rękami, bo pomoc zawodowej maszynistki


za drogo by kosztowała. Władca Pierścieni od dnia, gdy w końcu ukazał się w druku, miał wielu czytelników. Chciałbym w tym miejscu wyjaśnić pewne sprawy w związku z opiniami i domysłami, które mi przekazywano w listach lub które wyrażano w recenzjach, dotyczącymi motywów i myśli przewodniej mojej książki. Głównym motywem była chęć autora baśni i opowiadań, by wypróbować swe siły w utworze o naprawdę szerokim rozmachu; chciałem napisać długą opowieść, która by przykuwała uwagę czytelników, bawiła ich, zachwycała, a niekiedy podniecała lub do głębi wzruszała. W poszukiwaniu tego, co może czytelników interesować lub wzruszać, miałem za jedynego przewodnika własne wyczucie; oczywiście wiem, że ten przewodnik często zwodził mnie na manowce. Pewne osoby, które przeczytały, a w każdym razie zrecenzowały tę książkę, oceniły, że jest nudna, niedorzeczna i nic niewarta; nie mogę się obrażać, bo sam podobnie osądzam ich dzieła lub też rodzaj literatury przez nich zachwalany. Ale nawet ci, którzy moją opowieść przeczytali z przyjemnością, znajdują w niej różne błędy. Zapewne nie jest możliwe, aby w bardzo długiej historii wszystkim wszystko się podobało albo żeby wszystkim nie podobały się w niej te same rzeczy. Z listów nadsyłanych przez czytelników przekonałem się, że te same fragmenty lub rozdziały, które jedni najostrzej krytykują, innym wydają się szczególnie udane. Najsurowszym czytelnikiem jestem ja sam i widzę teraz w swoim dziele mnóstwo większych lub mniejszych błędów; na szczęście nie muszę ani recenzować, ani po raz drugi pisać tej książki, więc nie będę wyliczał dostrzeżonych wad z wyjątkiem jednej, którą wiele osób mi wytknęło: książka jest za krótka. Co do myśli przewodniej czy „przesłania” zawartego w tej opowieści, to stwierdzam, że autor nie miał żadnych intencji tego rodzaju. Moja opowieść nie jest alegorią ani aluzją do aktualnych zdarzeń i sytuacji. Rozwijając się, wypuściła korzenie (w przeszłość) i nieoczekiwane gałęzie, lecz zasadnicza fabuła była od początku nieuchronnie wyznaczona przez wybór Pierścienia jako motywu łączącego ją z Hobbitem. Najbardziej istotny rozdział, „Cień przeszłości”, napisałem wcześniej niż inne, gdy jeszcze na horyzoncie nie gromadziły się groźne chmury zapowiadające kataklizm 1939 roku; moja historia rozwinęłaby się w zasadzie tak samo, gdyby świat zdołał uniknąć wojennej katastrofy. Książka zrodziła się z myśli od dawna mnie nurtujących, a częściowo też wyrażanych w innych utworach; wojna rozpoczęta w 1939 roku oraz jej konsekwencje nie wywarły żadnego wpływu na jej treść, a jeśli ją zmodyfikowały, to jedynie w znikomym stopniu. Prawdziwe wojny nie są podobne do legendarnych ani w swoim przebiegu, ani w skutkach. Gdyby to rzeczywistość natchnęła i ukształtowała legendę, przeciwnicy Saurona z pewnością przejęliby Pierścień i użyliby jako oręża w walce; zamiast unicestwić Pierścień, zmusiliby go do służby swoim interesom, a zamiast burzyć Barad-dûr, okupowaliby tę twierdzę. Saruman, nie mogąc zdobyć Pierścienia, mógłby wśród zamętu zdradliwej epoki odnaleźć w Mordorze brakujące ogniwa, które wypełniłyby luki w jego własnych studiach nad tajemnicami Pierścieni, i wkrótce zdołałby stworzyć swój własny Wielki Pierścień, który pozwoliłby mu rzucić wyzwanie nowemu samozwańczemu Rządcy Śródziemia. Obie walczące strony nienawidziłyby hobbitów i pogardzałyby nimi. Nawet uczyniwszy z nich niewolników, nie pozwoliłyby im przetrwać długo na świecie. Można by wymyślić rozmaite inne warianty zależnie od gustu i poglądów osób lubujących się w alegoriach i aktualnych aluzjach. Ale ja z całego serca nie cierpię alegorii we wszelkich formach i zawsze jej unikałem, odkąd osiągnąłem z wiekiem przezorność, która mi umożliwia wykrywanie jej obecności. Wolę historię, prawdziwą lub fikcyjną, dającą czytelnikowi możliwość różnych skojarzeń na miarę jego umysłowości i doświadczeń. Zachowuje on w takim wypadku pełną swobodę wyboru, podczas gdy w alegorii autor świadomie narzuca swoją koncepcję.


Oczywiście, autor nie może się wyzwolić całkowicie od wpływu własnych doświadczeń, lecz są one niejako glebą, w której ziarno opowieści rozwija się w sposób niezmiernie skomplikowany; wszelkie próby określenia tego procesu są w najlepszym razie tylko hipotezami opartymi na niedostatecznych i wieloznacznych świadectwach. Fałszywe również, chociaż oczywiście pociągające dla krytyka żyjącego współcześnie z autorem, są przypuszczenia, że nurty umysłowe i wydarzenia bieżącej epoki wywierają nieuchronnie najpotężniejszy wpływ na dane dzieło. To prawda, że trzeba osobiście przejść przez cień wojny, aby w pełni odczuć jej ciężar, lecz w miarę upływu czasu wielu ludzi zdaje się, tak jak teraz, zapominać, że młodość w latach 1914–1918 była doświadczeniem nie mniej okropnym niż lata 1939–1945. Podczas pierwszej wojny światowej zginęli wszyscy, z wyjątkiem jednego, moi najbliżsi przyjaciele. Przejdźmy jednak do mniej bolesnych przykładów. Niektórzy czytelnicy sądzą, że rozdział „Porządki w Shire” odzwierciedla sytuację w Anglii w okresie, gdy kończyłem pisać swoją opowieść. Tak nie jest. Ten epizod stanowi ważną część fabuły i był zaplanowany od początku, chociaż pierwotny pomysł uległ pewnym modyfikacjom związanym z postacią Sarumana, która w toku pisania nabrała nieco innego charakteru, niż przewidywałem. Nie muszę chyba powtarzać, że ten rozdział, podobnie jak cała książka, nie zawiera żadnych alegorycznych znaczeń ani jakichkolwiek aluzji do problemów politycznych naszych czasów. Rzeczywiście wiąże się z pewnymi moimi osobistymi przeżyciami, lecz nicią bardzo cienką (sytuacja ekonomiczna była zupełnie inna) i sięgającą o wiele głębiej w przeszłość. Okolica, gdzie spędziłem dzieciństwo, została zniszczona i oszpecona, zanim skończyłem dziesięć lat, w epoce, gdy samochód był rzadką osobliwością (mnie wówczas nieznaną) i budowano dopiero podmiejskie linie kolejowe. Niedawno w jakimś piśmie trafiłem na fotografię ruiny młyna, niegdyś świetnie prosperującego nad stawem, który przed laty odgrywał ważną rolę w moim życiu. Młody młynarczyk nigdy mi się nie podobał, ale jego ojciec, stary młynarz, miał czarną brodę i nie nazywał się Sandyman. Władca Pierścieni ukazuje się teraz w nowym wydaniu, skorzystałem więc z okazji, żeby tekst przejrzeć. Poprawiłem pewne błędy i niekonsekwencje, jakie w nim jeszcze zostały, i spróbowałem wyjaśnić pewne kwestie, które mi uważni czytelnicy sygnalizowali. Starałem się uwzględnić wszystkie ich komentarze i zapytania, a jeśli któreś pominąłem, to jedynie dlatego, że nie zdołałem utrzymać porządku w swoich notatkach. Na wiele wszakże pytań mógłbym odpowiedzieć, tylko rozszerzając zamieszczone na końcu trzeciej części uzupełnienia lub wydając jeszcze jeden tom, by w nim pomieścić znaczną część materiałów niewłączonych do pierwszego wydania, a zwłaszcza bardziej szczegółowe informacje lingwistyczne. Na razie w niniejszym wydaniu czytelnik znajdzie nową przedmowę, dodatek do prologu i trochę dodatkowych przypisów.


Część pierwsza: DRUŻYNA PIERŚCIENIA


PROLOG 1 W sprawie hobbitów Książka ta w znacznej mierze poświęcona jest hobbitom i z jej kartek czytelnicy dowiedzą się wiele o ich charakterze, a trochę też o ich historii. Dodatkowe informacje znaleźć można w wybranych fragmentach Czerwonej Księgi Marchii Zachodniej, ogłoszonych poprzednio pod tytułem Hobbit. Tę wcześniejszą opowieść oparłem na najstarszych rozdziałach Czerwonej Księgi, napisanych przez Bilba, pierwszego hobbita, który zdobył sławę w szerszym świecie; zatytułował on swoje wspomnienia „Tam i z powrotem”, ponieważ opowiedział w nich o swojej wyprawie na wschód i o powrocie do domu: ta właśnie przygoda stała się później powodem wplątania wszystkich hobbitów w doniosłe wypadki Trzeciej Ery opisane w niniejszej książce. Wielu czytelników zechce może jednak dowiedzieć się więcej o tym godnym uwagi ludzie już na samym początku tej opowieści, niektórzy zaś mogą nie posiadać poprzedniej książki. Dla nich właśnie zamieszczam tu kilka uwag dotyczących ważniejszych spraw zaczerpniętych z zachowanych źródeł traktujących o hobbitach; przypominam też pokrótce przebieg wcześniejszej wyprawy. Hobbici to lud skromny, lecz bardzo starożytny, o wiele liczniejszy ongi niż dziś; kochają bowiem pokój i ciszę, i żyzną, uprawną ziemię: najchętniej osiedlali się w dobrze rządzonych i dobrze zagospodarowanych rolniczych krainach. Nie rozumieją i nigdy nie rozumieli ani nie lubili maszyn bardziej skomplikowanych niż miechy kowalskie, młyn wodny czy ręczne krosna, chociaż narzędziami rzemieślniczymi posługiwali się zręcznie. Nawet w starożytnych czasach onieśmielali ich Duzi Ludzie, jak nas nazywają, teraz zaś unikają ich trwożnie i dlatego coraz trudniej spotkać hobbita. Hobbici odznaczają się doskonałym słuchem i bystrym wzrokiem, a chociaż są skłonni do tycia i nie lubią się spieszyć bez potrzeby, ruchy mają zwinne i zgrabne. Zawsze posiadali dar szybkiego i bezszelestnego znikania, jeśli zjawiał się w pobliżu któryś z Dużych Ludzi, a nie życzyli sobie go spotkać; udoskonalili tę sztukę tak, że ludziom dziś wydaje się ona magią. W rzeczywistości jednak hobbici nigdy nie studiowali magii w żadnej postaci, nieuchwytność zawdzięczają jedynie zawodowej wprawie, a wskutek dziedzicznych uzdolnień, wytrwałych ćwiczeń i serdecznego zżycia się z ziemią doprowadzili ją do doskonałości, której większe i mniej zręczne rasy nie mogą naśladować. Hobbici są bowiem mali, mniejsi niż krasnoludy, a w każdym razie nie tak grubi i przysadziści, nawet jeśli wzrostem niewiele im ustępują. Wzrost hobbitów bywa różny, waha się od dwóch do czterech stóp naszej miary. W dzisiejszych czasach mało który hobbit sięga trzech stóp, ale – jak twierdzą – rasa skarlała, bo dawniej bywali wyżsi. Czerwona Księga mówi, że Bandobras Tuk (Bullroarer), syn Isengrima Drugiego, mierzył cztery i pół stopy i mógł dosiadać konia. Wedle hobbickich kronik tylko dwaj sławni bohaterowie dawnych czasów przewyższali Bullroarera; ale o tej ciekawej historii powie nam więcej niniejsza książka. Jeżeli chodzi o hobbitów z Shire’u, których właśnie dotyczy nasza opowieść, był to za dni pokoju i dostatków lud wesoły. Ubierali się oni w jasne kolory, szczególnie lubili żółty i zielony; rzadko nosili obuwie, ponieważ stopy ich mają z natury twardą, rzemienną podeszwę i obrośnięte są, podobnie jak głowa, bujnym, kędzierzawym włosem, zwykle kasztanowatym. Dlatego też jedynym rzemiosłem niepraktykowanym wśród hobbitów było szewstwo; u rąk natomiast mieli długie, zręczne palce i umieli wytwarzać mnóstwo pożytecznych i ładnych przedmiotów. Twarze mieli na ogół


bardziej poczciwe niż piękne, szerokie, jasnookie, rumiane, o ustach skorych do śmiechu, jedzenia i picia. Toteż śmiali się, jedli i pili jak najczęściej i z wielkim zapałem, lubili o każdej porze dnia żartować, a sześć razy na dzień jeść – o ile to było możliwe. Byli gościnni, przepadali za zebraniami towarzyskimi, a podarki równie hojnie dawali, jak chętnie przyjmowali. Nie ulega wątpliwości, że mimo późniejszego rozdzielenia hobbici są spokrewnieni o wiele bliżej z nami niż z elfami, a nawet niż z krasnoludami. Niegdyś mówili ludzkimi językami, na swój sposób oczywiście, te same rzeczy co my lubili i tych samych nie cierpieli. Ale nie sposób stwierdzić dokładnie, jakie wiązało ich z nami pokrewieństwo. Początki hobbitów sięgają w głąb Dawnych Dni, dziś już zamierzchłych i zapomnianych. Jedynie elfowie dotąd przechowują pamięć minionych czasów, lecz tradycje te ograniczają się niemal wyłącznie do ich własnej historii, w której ludzie rzadko występują, o hobbitach zaś wcale nie ma wzmianki. Mimo to jest rzeczą jasną, że hobbici żyli cicho w Śródziemiu przez długie lata, zanim inne ludy dowiedziały się o ich istnieniu. A że świat bądź co bądź roił się od rozmaitych niezliczonych dziwnych stworzeń, mały ludek hobbicki bardzo niewiele znaczył wśród innych. Za życia wszakże Bilba i jego spadkobiercy Froda hobbici nagle, wbrew swoim życzeniom, stali się ważni i sławni i zmącili spokój narad Mędrców oraz Dużych Ludzi. Te czasy, Trzecia Era Śródziemia, to już dzisiaj odległa przeszłość i nawet zarysy lądów bardzo zmieniły się od owej epoki. Niewątpliwie jednak hobbici zamieszkiwali wówczas te same strefy, w których dotąd jeszcze żyją: północno-zachodnie kraje Starego Świata na wschód od Morza. O swej pierwotnej ojczyźnie hobbici z epoki Bilba nie zachowali żadnych wiadomości. Umiłowanie wiedzy (z wyjątkiem badania genealogii) nie było wśród nich zbyt rozpowszechnione, lecz kilku hobbitów ze starych rodów studiowało księgi o własnej przeszłości, a nawet zbierało u elfów, krasnoludów i ludzi zapiski z dawnych lat i dalekich krajów. Własne hobbickie kroniki nie sięgały w przeszłość przed osiedleniem się w Shire, a najstarożytniejsze legendy rzadko mówiły o zdarzeniach sprzed Dni Wędrówki. Jednak jasno wynika z tych legend oraz z zachowanych w języku i obyczajach dowodów, że hobbici, podobnie jak wiele innych ludów, przywędrowali na zachód w zamierzchłych czasach. Najdawniejsze opowieści pozwalają domyślać się, że w pewnej epoce zamieszkiwali nad górnym biegiem Anduiny, między Wielkim Zielonym Lasem a Górami Mglistymi. O powodach późniejszej ciężkiej i niebezpiecznej przeprawy przez góry do Eriadoru nie wiadomo dziś już nic pewnego. Źródła hobbickie mówią o rozmnożeniu się tutaj ludzi i o cieniu, który padł na lasy i tak je wypełnił ciemnościami, że otrzymały nową nazwę: Mroczna Puszcza. Jeszcze przed przekroczeniem gór hobbici podzielili się na trzy szczepy, różniące się dość znacznie między sobą: Harfootów, Stoorów i Fallohidów. Harfootowie mieli skórę bardziej smagłą, byli niżsi i drobniejsi, nie nosili bród ani butów; dłonie i stopy mieli kształtne i zręczne; osiedlali się najchętniej w górach i na stokach pagórków. Stoorowie, bardziej masywni i cięższej budowy, ręce i stopy mieli większe, a lubili szczególnie równiny oraz brzegi rzek. Fallohidzi, o jaśniejszej cerze i owłosieniu, byli wyżsi i smuklejsi od innych hobbitów, a kochali się w drzewach i lasach. Harfootowie mieli ongi wiele do czynienia z krasnoludami i długi czas przeżyli u podnóży gór. Wcześnie wywędrowali na zachód, rozpraszając się po całym Eriadorze aż po Wichrowy Czub, gdy dwa pozostałe szczepy jeszcze zamieszkiwały Dzikie Kraje. Harfootów uznać można za najbardziej typowych przedstawicieli hobbitów, a także za najliczniejszych. Bardziej niż inni skłaniali się do życia osiadłego, nie lubili się przenosić z miejsca na miejsce i najdłużej zachowali obyczaj przodków, zamieszkując podziemne tunele albo nory.


Stoorowie najdłużej trzymali się brzegów Wielkiej Rzeki Anduiny i najmniej stronili od ludzi. Później niż Harfootowie przybyli na zachód, ciągnąc dalej z biegiem Grzmiącej Rzeki na południe. Tu większość z nich osiadła na długi czas między Tharbadem a granicą Dunlandu, zanim ruszyli znowu na północ. Fallohidzi, najmniej liczni, stanowili północną gałąź. Nawiązali serdeczniejszą niż inni hobbici przyjaźń z elfami, więcej wykazywali zdolności do języków i śpiewu niż do rzemiosła, a za najdawniejszych czasów woleli łowy od uprawiania ziemi. Przebyli góry na północ od Rivendell i powędrowali w dół rzeki zwanej Szarą Wodą. W Eriadorze wkrótce przemieszali się z innymi szczepami, które tu wcześniej od nich osiadły, lecz jako odważniejsi i bardziej przedsiębiorczy, często wybijali się na przywódców wśród Harfootów i Stoorów. Nawet za czasów Bilba można było jeszcze zauważyć silne wpływy krwi fallohidzkiej w żyłach najznakomitszych rodów, jak Tukowie lub dziedzice Bucklandu. W zachodniej części Eriadoru, między Górami Mglistymi a Księżycowymi, hobbici zastali ludzi i elfów. Były tu jeszcze niedobitki Dúnedainów[1], królów wśród ludzi, pochodzących zza Morza, z Westernesse; lecz wymierali szybko, a ich ogromne Północne Królestwo stopniowo pustoszało. Było aż za wiele miejsca dla nowych przybyszów i wkrótce hobbici zaludnili ten kraj, tworząc porządne osiedla. Większość pierwotnych osiedli od dawna zniknęła i za czasów Bilba została już zapomniana; jedno wszakże z tych, które najwcześniej doszły do znaczenia, przetrwało, jakkolwiek mniejsze niż ongi; znajdowało się ono w Bree oraz w położonym obok lesie Chetwood, o jakieś czterdzieści mil na wschód od Shire’u. Z pewnością w tej właśnie dawnej epoce hobbici nauczyli się alfabetu i zaczęli pisać, wzorując się na Dúnedainach, którzy z kolei nabyli tę umiejętność od elfów. W tym także okresie hobbici zapomnieli swego pierwotnego języka i odtąd przyjęli Wspólną Mowę, zwaną inaczej językiem westron, panującą we wszystkich krainach rządzonych przez królów, od Arnoru do Gondoru i na wybrzeżach Morza od Belfalas do Zatoki Księżycowej. Zachowali jednak kilka słów starego języka, a także odrębne nazwy miesięcy i dni tygodnia oraz mnóstwo imion własnych. Mniej więcej w tej samej epoce, wraz z wprowadzeniem rachuby czasu, kończy się okres legend, a zaczyna historia hobbitów. Albowiem w 1601 roku Trzeciej Ery dwaj Fallohidzi, bracia Marcho i Blanko, wyruszyli z Bree; uzyskawszy pozwolenie wielkiego króla w Fornoście[2], przeprawili się z liczną rzeszą hobbitów przez brunatną rzekę – Baranduinę. Przeszli przez Most Kamiennych Łuków, zbudowany w okresie potęgi Królestwa Północy, i zajęli na swoją siedzibę cały obszar między rzeką a Dalekimi Wzgórzami. W zamian mieli tylko utrzymywać w porządku Wielki Most oraz wszystkie inne mosty i drogi, udzielać pomocy gońcom królewskim i uznawać zwierzchnictwo króla. W ten sposób zaczęła się era Shire’u, bo rok przekroczenia rzeki Brandywiny (jak hobbici ją przezwali) stał się pierwszym rokiem Shire’u, a wszystkie późniejsze daty liczono od niego[3]. Osiadli na zachodzie hobbici natychmiast pokochali swoją nową ojczyznę i pozostali w niej; wkrótce też znów wyłączyli się z historii ludzi i elfów. Póki istniał król, byli jego poddanymi, lecz z imienia tylko, bo naprawdę rządzili nimi właśni wodzowie, a hobbici wcale się nie mieszali do wydarzeń rozgrywających się na świecie poza ich krajem. Podczas ostatniej bitwy pod Fornostem przeciw Czarnoksiężnikowi, władcy Angmaru, posłali na pomoc królowi garstkę łuczników; tak przynajmniej twierdzą, bo w ludzkich kronikach brak o tym jakiejkolwiek wzmianki. Ale ta wojna przyniosła kres Królestwu Północy, a wówczas hobbici zawładnęli krajem samodzielnie i wybrali spośród swoich wodzów thana, żeby przejął władzę po królu, którego zabrakło. Przez następny tysiąc lat żyli w niezamąconym niemal pokoju. Po Czarnej Pladze (37 r. wg kalendarza Shire’u) rośli w liczbę i


dostatki aż do katastrofalnej Długiej Zimy i spowodowanego przez nią głodu. Mnóstwo ludu wtedy wyginęło, lecz w czasach, o których mówi ta opowieść, nie pamiętano już Chudych Lat (1158–1160), a hobbici zdążyli ponownie przywyknąć do dobrobytu. Ziemia była bogata i łaskawa, a chociaż długi czas przed przybyciem hobbitów pozostawała opuszczona, dawniej była doskonale zagospodarowana, tam bowiem królowie mieli ongi swoje liczne fermy, pola zbóż, winnice i lasy. Kraj rozciągał się na czterdzieści staj pomiędzy Dalekimi Wzgórzami a mostem na Brandywinie i na pięćdziesiąt między północnymi wrzosowiskami a moczarami na południu. Hobbici nazwali go Shire’em; była to kraina podległa władzy thana, słynna z ładu i spokoju; w tym miłym zakątku pędzili spokojny, stateczny żywot i coraz mniej troszczyli się o resztę świata, po którym krążyły złe moce, aż wreszcie doszli do przeświadczenia, że pokój i dostatek panują wszędzie w Śródziemiu i że wszystkie rozsądne stworzenia korzystają z tego przywileju. Zatarło się w ich pamięci, a może zatarli umyślnie to, co przedtem wiedzieli – a nigdy nie wiedzieli dużo – o Strażnikach i o trudach tych, którzy umożliwili tak długi pokój w Shire. W rzeczywistości ktoś ich chronił, lecz hobbici o tym zapomnieli. Żaden szczep hobbitów w żadnej epoce dziejów nie odznaczał się wojowniczością i nigdy hobbici nie bili się między sobą. Dawnymi czasy oczywiście bywali zmuszani do walki, żeby utrzymać się pośród nieprzyjaznego świata, lecz w epoce Bilba wojny te należały już do starożytnej historii. Nikt ze współczesnych Bilbowi nie mógł już pamiętać ostatniej bitwy w okresie poprzedzającym naszą opowieść, jedynej zresztą bitwy, jaka rozegrała się w granicach Shire’u, kiedy to w roku 1147 (wg kalendarza Shire’u) Bandobras Tuk zwyciężył na Zielonych Polach i odparł najazd orków. Nawet klimat z czasem złagodniał, a wilki, które ongi podczas srogich śnieżnych zim ciągnęły wygłodniałe z północy, znano teraz jedynie z bajek starców. Chociaż więc w Shire przechowało się trochę oręża, służył on zazwyczaj do ozdoby ścian nad kominkami lub wystawiony był w muzeum w Michel Delving. Muzeum to nazywano Domem Mathom, bo słowem mathom określali hobbici wszelkie rzeczy doraźnie na nic nieprzydatne, których wszakże nie chcieli wyrzucać. W hobbickich mieszkaniach gromadziło się mnóstwo różnych mathom, do nich też można by zaliczyć większość urodzinowych podarków przechodzących z rąk do rąk. Mimo wszystko, wśród wygód i pokoju hobbici wciąż jeszcze zachowali zadziwiająco wiele hartu. Jeśli już dochodziło do walki, niełatwo było ich spłoszyć lub zabić; może jedną z przyczyn – i to nie ostatnią – niezmordowanego upodobania hobbitów do dobrych rzeczy było to, że w razie konieczności umieli się bez nich obywać; wytrzymywali srogie męczarnie z ręki wroga, ból, chłody i burze tak dzielnie, że zdumiewali tych, którzy nie znając dobrze hobbitów, sądzili ich z pozorów: z tłustych brzuchów i sytych twarzy. Nieskorzy do kłótni, nie zabijali dla rozrywki żadnych żyjących istot, lecz przyparci do muru stawali mężnie, słynąc z bystrego oka i pewności ręki. Nie tylko wtedy, gdy mieli łuk i strzały. Kiedy hobbit schylał się po kamień, każde obce stworzenie dobrze wiedziało, że lepiej zrobi, jeśli szybko uskoczy do kryjówki. Początkowo wszyscy hobbici mieszkali w norach ziemnych – tak przynajmniej powiadają – i w tego rodzaju mieszkaniach po dziś dzień czują się najbardziej swojsko. Z czasem wszakże musieli przyjąć również inne formy budownictwa. Za życia Bilba w Shire tylko najbogatsi i najbiedniejsi przestrzegali starego obyczaju. Biedacy mieszkali w prymitywnych jamach, w prawdziwych norach o jednym jedynym oknie lub bez okien w ogóle; zamożni hobbici budowali sobie zbytkowne odmiany tradycyjnych nor. Nie wszędzie jednak można było znaleźć odpowiedni teren do budowy obszernych, rozgałęzionych korytarzy podziemnych (zwanych po hobbicku „smajalami”). W płaskich, nizinnych okolicach hobbici, których wciąż przybywało, zaczęli wznosić domy nad ziemią. A nawet w


górzystych stronach i w starych osiedlach, jak Hobbiton albo Tukon, czy też w stolicy Shire’u, w Michel Delving na Białych Wzgórzach, powstało wiele domów z drewna, cegły i kamienia. Szczególnie upodobali je sobie młynarze, kowale, powroźnicy i cieśle oraz inni rzemieślnicy; hobbici bowiem, nawet mając nory mieszkalne, na warsztaty od dawna zwykli budować szopy. Podobno zwyczaj wznoszenia na fermach budynków gospodarskich i stodół pierwsi wprowadzili mieszkańcy Moczarów z nizin nad Brandywiną. Hobbici z tej części kraju, zwanej Wschodnią Ćwiartką, byli dość tędzy, nogi mieli grube i podczas dżdżystej pogody nosili buty na modłę krasnoludzką. Nie ulegało wszakże wątpliwości, że w ich żyłach płynęło dużo krwi Stoorów, o czym świadczył zarost hodowany przez wielu z nich na brodzie. Harfootowie i Fallohidzi nie mieli ani śladu zarostu. Większość hobbitów z Moczarów i z Bucklandu na wschodnim brzegu Rzeki, którym następnie zawładnęli, przybyła do Shire’u później, z dalekiego południa; trafiały się wśród nich osobliwe imiona i dziwne słowa, niespotykane w innych okolicach. Możliwe, że sztuka budowlana, tak jak wiele innych rzemiosł, została przejęta od Dúnedainów. Ale mogli się jej również nauczyć hobbici bezpośrednio od elfów, mistrzów ludzkości w epoce jej zarania. Albowiem Elfowie Wysokiego Rodu nie opuścili jeszcze Śródziemia i zamieszkiwali podówczas w Szarej Przystani na zachodzie oraz w innych miejscowościach niezbyt odległych od Shire’u. Za moczarami na zachodzie widniały trzy wieże elfów, stojące tam od niepamiętnych czasów. W blasku księżyca lśniły, a ich poświata widoczna była daleko wokół. Najwyższa była jednocześnie najdalszą i sterczała samotnie na zielonym wzgórzu. Hobbici z Zachodniej Ćwiartki utrzymywali, że z jej szczytu widać Morze, lecz żaden hobbit, o ile wiadomo, nigdy się na ten szczyt nie wdrapał. Prawdę mówiąc, bardzo nieliczni hobbici widzieli w życiu Morze i żeglowali po nim, a jeszcze mniej było takich, którzy powrócili, by o tym opowiedzieć. Na ogół hobbici nieufnie spoglądali nawet na rzeki i łódki, mało który też umiał pływać. Im dłużej trwały spokojne dni Shire’u, tym rzadziej hobbici wdawali się w rozmowy z elfami, aż wreszcie zaczęli się ich lękać i podejrzliwie traktować tych, którzy się z nimi zadawali; sama nazwa Morze stała się postrachem i wróżbą śmierci dla hobbitów, więc odwrócili twarze od wzgórz na zachodzie. Może więc nauczyli się budownictwa od elfów, a może od ludzi, w każdym razie stosowali tę sztukę na swój własny sposób. Nie wznosili wież. Domy hobbitów bywały zazwyczaj długie, niskie i wygodne. Najdawniejsze stanowiły właściwie tylko pewną nadziemną odmianę „smajalów”, kryto je strzechą z siana lub słomy albo darniną, a ścianom nadawano kształt nieco wypukły. Ten typ budownictwa należy jednak do wczesnego okresu Shire’u; od dawna już hobbici zmienili je i udoskonalili dzięki sposobom, których nauczyli się od krasnoludów lub które sami wynaleźli. Najbardziej charakterystyczną cechą hobbickiej architektury pozostało upodobanie do okrągłych okien, a nawet drzwi. Domy i nory hobbitów z Shire’u bywały zwykle obszerne i zamieszkane przez liczne rodziny. (Bilbo i Frodo Baggins, jako bezżenni, stanowili wyjątek, jak zresztą pod wielu innymi względami, choćby pod tym, że przyjaźnili się z elfami). Niekiedy, jak na przykład u Tuków z Wielkich Smajalów albo u Brandybucków z Brandy Hallu, kilka spokrewnionych pokoleń żyło razem w zgodzie (mniejszej lub większej) w jednej dziedzicznej siedzibie rozbudowanej w liczne boczne tunele. Wszyscy hobbici bądź co bądź mieli silnie rozwinięte poczucie rodowej więzi i bardzo dokładnie orientowali się w swoich pokrewieństwach. Wywodzili długie i zawiłe rodowody, kreśląc drzewa genealogiczne o mnóstwie rozgałęzień. Obcując z hobbitami, trzeba pamiętać, kto z kim jest spokrewniony i w jakim stopniu. Byłoby niemożliwe pomieścić w tej książce drzewo genealogiczne obejmujące bodaj najważniejsze rody z epoki, o której tu opowiadamy. Drzewo takie, dodane na


końcu Czerwonej Księgi Marchii Zachodniej, stanowi samo w sobie sporą książeczkę, która każdemu, kto nie jest hobbitem, wydałaby się straszliwie nudna. Hobbici przepadają za takimi wywodami, pod warunkiem żeby były ścisłe: lubią znajdować w książkach to, co i bez nich dobrze wiedzą, ale przedstawione jasno, prosto i bez sprzeczności.

2 O fajkowym zielu Jest jeszcze pewna sprawa, której, mówiąc o dawnych hobbitach, nie wolno pominąć, a mianowicie dziwaczne przyzwyczajenie tego ludu: hobbici ssali czy też wdychali za pomocą drewnianych lub glinianych fajek dym żarzących liści ziela, zwanego zielem albo liściem fajkowym; był to prawdopodobnie jakiś gatunek z rodzaju Nicotiana. Głęboka tajemnica okrywa pochodzenie tego szczególnego zwyczaju czy może sztuki, jak woleli to nazywać hobbici. Wszystko, co na ten temat udało się w starożytności wykryć, zebrał Meriadok Brandybuck (późniejszy dziedzic Bucklandu), ponieważ zaś i on, i tytoń z Południowej Ćwiartki grają pewną rolę w dalszym opowiadaniu, przytoczę tu uwagi zamieszczone we wstępie do jego Zielnika Shire’u. „Z całą pewnością – pisze Meriadok Brandybuck – wolno nam tę sztukę uznać za nasz własny wynalazek. Kiedy hobbici zaczęli palić fajki – nie wiadomo, bo z najdawniejszych nawet legend i kronik rodzinnych wynika, że już w zamierzchłych czasach zwyczaj był ustalony. Od wieków mieszkańcy Shire’u palili rozmaite zioła, jedne gorsze, inne lepsze. Wszystkie jednak świadectwa zgadzają się co do tego, że pierwsze prawdziwe ziele fajkowe wyhodował Tobold Hornblower w swoich ogrodach w Longbottom, w Południowej Ćwiartce, za panowania Isengrima Drugiego, około roku 1070 wg kalendarza Shire’u. Po dziś dzień najlepszy krajowy tytoń pochodzi z tej właśnie okolicy, a najbardziej lubiane jego odmiany noszą nazwy: Liście z Longbottom, Stary Toby i Gwiazda Południa. W jaki sposób Stary Toby uzyskał tę roślinę, nie wiadomo, bo umarł, nie zwierzywszy nikomu sekretu. Znał się na ziołach, nie był jednak podróżnikiem. Podobno za młodu bywał często w Bree, lecz z pewnością nigdy nie zapuścił się dalej. Toteż wydaje się bardzo możliwe, że usłyszał o tej roślinie w Bree, w tej bowiem krainie i za naszych czasów rośnie ona bujnie na południowych stokach wzgórz. Hobbici z Bree twierdzą, że to oni pierwsi palili w fajkach prawdziwe fajkowe ziele. Co prawda hobbici z Bree we wszystkim roszczą sobie prawa do pierwszeństwa przed hobbitami z Shire’u, nazywając ich kolonistami, w tym wszakże szczególnym przypadku pretensje ich wydają mi się dość uzasadnione. Niewątpliwie nie skądinąd, lecz z Bree sztuka palenia prawdziwego fajkowego ziela rozpowszechniła się w ostatnim stuleciu między krasnoludami i takimi istotami, jak Strażnicy, Czarodzieje, różni wędrowcy, bo ruch jest niemały przez ten kraj, który był z dawna węzłem wielu szlaków. Tak więc za kolebkę i ośrodek sztuki fajkowej uznać można starą gospodę w Bree «Pod Rozbrykanym Kucykiem», w której od niepamiętnych czasów gospodarzyła rodzina Butterburów. Mimo to poczynione przeze mnie podczas wielu wypraw na południe obserwacje przekonały mnie, że ojczyzną ziela fajkowego nie jest nasza część świata, lecz że przywędrowało ono do nas z doliny Anduiny, tam zaś, jak przypuszczam, przywieźli je zza Morza ludzie z Westernesse. Rośnie ono obficie w Gondorze, jest tam bujniejsze i wyższe niż na północy, gdzie nigdy nie pleni się dziko i gdzie udaje się tylko w zacisznych zakątkach, jak właśnie w Longbottom. W Gondorze ludzie zwą je pachnącą psianką i cenią jedynie za woń i piękne kwiaty. Stamtąd ziele to przewożono Zieloną Ścieżką dalej w ciągu długich stuleci dzielących nasze czasy od przybycia Elendila. Lecz


Dúnedainowie z Gondoru również przyznają, że to hobbici pierwsi użyli ziela do fajek. Nawet żaden z Czarodziejów nie wpadł wcześniej na ten pomysł. Jeden wszakże Czarodziej, którego znałem osobiście, z dawna tej sztuki się nauczył i doszedł w niej do wielkiej wprawy, jak zresztą we wszystkim, czym się zechciał bawić”.

3 O ustroju Shire’u Shire dzielił się na cztery części, na Ćwiartki, o których już wspomniałem: Północną, Południową, Wschodnią i Zachodnią; te z kolei dzieliły się na krainy, których nazwy pochodziły od nazwisk znakomitych starych rodów, jakkolwiek w epoce, gdy rozgrywały się opisane w tej książce wypadki, spotykało się często hobbitów danego nazwiska poza krainą niegdyś do ich przodków należącą. Wprawdzie wszyscy niemal potomkowie rodziny Tuków mieszkali jeszcze w Tukonie, lecz nie można tego samego powiedzieć o innych, takich jak na przykład Bagginsowie albo Boffinowie. Poza Ćwiartkami pozostawały Marchie Wschodnia i Zachodnia: Buckland (por. dalej, s. 140) i Marchia Zachodnia, dołączone do Shire’u w r. 1462 wg kalendarza Shire’u. Shire podówczas nie miał własnego rządu w ścisłym znaczeniu tego słowa. Rody najczęściej same rządziły swoimi sprawami. Cały niemal czas wypełniała hobbitom produkcja żywności oraz jej zjadanie. Obywatele Shire’u byli na ogół hojni, nie łapczywi, lecz powściągliwi i skłonni zadowalać się tym, co mieli, toteż wielkie i mniejsze gospodarstwa rolne, warsztaty i drobne przedsiębiorstwa handlowe przechodziły z pokolenia na pokolenie niezmieniane. Żyła, oczywiście, starodawna tradycja możnych królów z Fornostu, czyli z Norbury, jak hobbici nazywali to miasto leżące na północ od Shire’u. Lecz od tysiąca niemal lat nie było już tych królów, a ruiny Grodu Królów zarosła trawa. Mimo to hobbici mówili o dzikusach i złych stworach (na przykład o trollach), że to są istoty, które nigdy nie słyszały o królu. Przypisywali bowiem owym dawnym królom wszystkie swoje podstawowe prawa; przestrzegali ich zazwyczaj z dobrej woli, ponieważ były to prawa (jak powiadali) starożytne i sprawiedliwe. Niewątpliwie ród Tuków przodował wśród hobbitów z Shire’u przez długie wieki, ponieważ urząd thana przeszedł na Tuków (od Oldbucków) kilkaset lat temu i odtąd zawsze głowa tego rodu piastowała ową godność. Than przewodniczył sądownictwu, zwoływał wiece i dowodził siłami zbrojnymi, ponieważ jednak sądy i wiece zbierały się tylko w razie szczególnej potrzeby, co się od długich lat wcale nie zdarzało, urząd thana stał się jedynie chlubnym tytułem i niczym więcej. Rodzina Tuków cieszyła się nadal wyjątkowym poważaniem, była bowiem wciąż bardzo liczna i bogata, a przy tym w każdym pokoleniu płodziła osobników silnego charakteru, skłonnych do dziwactw, a nawet do awanturniczych przygód. Te ostatnie cechy co prawda tolerowano raczej (i to tylko u bogaczy), niźli pochwalano. Niemniej przetrwał obyczaj nazywania głowy tego rodu Wielkim Tukiem i dodawania do jego imienia w razie potrzeby numeru porządkowego: na przykład Isengrim Drugi. Jedynym rzeczywistym urzędem w ówczesnym Shire była godność burmistrza Michel Delving, którego wybierano co siedem lat podczas Wolnego Jarmarku na Białych Wzgórzach w Sobótkę (Lithe), czyli w Dzień Środka Roku. Obowiązki burmistrza ograniczały się niemal wyłącznie do przewodniczenia na bankietach wydawanych z okazji świąt hobbickich, nadzwyczaj licznych. Lecz z godnością burmistrza łączyły się funkcje Najwyższego Poczmistrza i Pierwszego Szeryfa, musiał więc kierować listonoszami oraz szeryfami. Były to jedyne dwa rodzaje służby publicznej w Shire, przy czym poczta miała znacznie więcej do roboty niż policja. Nie wszyscy hobbici umieli pisać,


lecz ci, którzy tę sztukę posiedli, pisali niezmordowanie do mnóstwa przyjaciół (oraz do wybranych osób z rodziny), mieszkających w takiej odległości, że spacerkiem w ciągu popołudnia nie dało się do nich dojść. Szeryfami nazywali hobbici swoją policję czy ściślej mówiąc to, co w Shire za policję uchodziło. Szeryfowie nie nosili mundurów (o takich rzeczach hobbici nigdy nie słyszeli), wyróżniali się tylko piórem na czapce; w praktyce byli raczej pastuchami niż policjantami i zajmowali się częściej szukaniem zabłąkanego bydła niż pilnowaniem porządku wśród ludności. W całym kraju liczono ich dwunastu, po trzech na każdą Ćwiartkę, do utrzymywania ładu wewnętrznego. Znacznie liczniejszy zastęp, powiększany lub zmniejszany zależnie od potrzeb, patrolował granice, strzegąc, by wszelkiego rodzaju obcokrajowcy, wielcy czy mali, nie czynili szkód. W czasach, w których zaczyna się nasza opowieść, oddział Pograniczników – jak ich zwano – znacznie wzmocniono. Krążyły bowiem niepokojące wiadomości i skargi na dziwne stwory i osoby grasujące na pograniczu, a nawet przekraczające granicę: znak, że coś jest nie w porządku i nie tak, jak było dotąd – natomiast tak, jak bywało dawnymi czasy wedle świadectwa starych bajek i legend. Mało kto zwrócił uwagę na ten objaw, nawet Bilbo nie miał pojęcia o jego prawdziwym znaczeniu. Sześćdziesiąt lat upłynęło, odkąd wyruszył na swoją pamiętną wyprawę; Bilbo był już stary, nawet jak na hobbita, a hobbici nierzadko żyją do stu lat; wszelkie jednak pozory świadczyły, że sporo mu jeszcze zostało z bogactw przywiezionych z podróży. Jak wiele czy jak mało – tego nikomu nie zwierzył, nawet ulubionemu bratankowi imieniem Frodo. Nadal też przechowywał w tajemnicy pierścień, znaleziony podczas wyprawy.

4 O znalezieniu Pierścienia W książce pod tytułem Hobbit opowiedziano o tym, jak pewnego dnia do domu Bilba przybył Gandalf Szary, Czarodziej, a z nim trzynastu krasnoludów: nie byle kto zresztą, lecz sam Thorin Dębowa Tarcza, potomek królów, oraz dwunastu jego towarzyszy wygnania. Z tą kompanią Bilbo – ku swemu nigdy niewyczerpanemu zdumieniu – wyruszył w kwietniowy poranek roku 1341 (wg kalendarza Shire’u) na poszukiwanie wielkich skarbów, bogactw krasnoludów, ongi własności Królów Spod Góry, spod Ereboru w kraju Dale, hen, na wschodzie. Skarby znaleziono, a smoka, który ich strzegł, zabito. Jakkolwiek przed ostatecznym zwycięstwem stoczono Bitwę Pięciu Armii, jakkolwiek poległ w niej Thorin, jakkolwiek dokonano mnóstwa chwalebnych czynów – cała ta wyprawa niewiele by wpłynęła na dalszy bieg historii i nie zyskałaby więcej niż parę wierszy w obszernych kronikach Trzeciej Ery, gdyby nie pewien „wypadek”, który przytrafił się po drodze. Drużynę Thorina ciągnącą ku Dzikim Krajom napadli na wysokiej przełęczy w Górach Mglistych orkowie; Bilbo przypadkiem zabłąkał się w czarnych podziemiach orków, wydrążonych głęboko w skałach, i omackiem posuwając się w ciemnościach, natrafił ręką na pierścień, leżący na dnie tunelu. Włożył pierścień do kieszeni. W owym momencie wydało mu się to po prostu szczęśliwym trafem. Szukając wyjścia, Bilbo zaszedł w głąb, aż do korzeni góry, i tu musiał się zatrzymać. Drogę przecięło mu lodowate jezioro, do którego nie dochodził ani promień światła; pośród tego jeziora na skalistej wysepce mieszkał Gollum. Był to mały, szkaradny stwór: wiosłując szerokimi, płaskimi stopami, pływał po wodzie w łódeczce i bladymi, świecącymi oczyma wypatrywał ślepych ryb, chwytał je długimi paluchami i pożerał na surowo. Żarł zresztą wszelkie żywe istoty, nawet orków, jeśli zdołał którego złapać i udusić bez walki. Gollum miał tajemniczy skarb, zdobyty przed wiekami, gdy jeszcze żył na jasnym świecie: złoty pierścień, który czynił swego właściciela niewidzialnym.


Był to jedyny przedmiot miłości Golluma, jego „skarb”; Gollum przemawiał do niego nawet wówczas, gdy go nie miał przy sobie. Trzymał bowiem pierścień w bezpiecznej skrytce, w skalnej szparze na swojej wysepce, a nakładał tylko wówczas, gdy wybierał się na łowy albo na zwiady wśród orków w ich podziemiu. Byłby pewnie od razu napadł na Bilba, gdyby w chwili spotkania z nim miał pierścień przy sobie; nie miał go jednak, a hobbit ściskał w garści nóż zrobiony przez elfów, służący mu za miecz. Żeby zyskać na czasie, Gollum wyzwał Bilba na turniej zagadek, oznajmiając, że go zabije i zje, jeśli hobbit nie odpowie na któreś jego pytanie, jeśli natomiast wygra Bilbo, spełni jego życzenie i wyprowadzi go z lochów na świat. Bilbo, zabłąkany bez nadziei w ciemnościach, nie mogąc ani iść naprzód, ani się wycofać, przyjął to wyzwanie. Zadali sobie nawzajem mnóstwo zagadek. W końcu Bilbo zwyciężył, co zresztą zawdzięczał bardziej szczęściu (jak się zdawało) niż rozumowi; nie wiedząc bowiem pod koniec gry, jaką wymyślić zagadkę, a natrafiwszy ręką w kieszeni na znaleziony pierścień, wykrzyknął: „Co ja mam w kieszeni?”. Na to oczywiście Gollum nie znalazł odpowiedzi, chociaż zażądał prawa do trzykrotnej próby. Rzeczoznawcy różnią się co prawda w opinii, czy ostatnie pytanie Bilba można uznać za zagadkę zgodnie z ustalonymi przepisami gry, wszyscy wszakże zgadzają się, że Gollum – skoro nie zaprotestował od razu i trzykroć próbował odpowiedzieć – był obowiązany spełnić obietnicę. Bilbo nalegał, żeby stwór dotrzymał danego słowa, przyszło mu bowiem na myśl, że tak oślizły gad może okazać się przeniewiercą, jakkolwiek obietnica tego rodzaju uważana była z dawna za świętość i tylko najprzewrotniejsze istoty śmiałyby ją złamać. Lecz po wiekach samotności i mroków serce Golluma znikczemniało i wylęgła się w nim zdrada. Wymknął się, wrócił na swoją wysepkę, o której Bilbo nic nie wiedział, a która sterczała w pobliżu z czarnej wody. Gollum przypuszczał, że jego pierścień leży w kryjówce. Potwór był już głodny i zły, a gdyby miał swój „skarb” przy sobie, nie lękałby się żadnego oręża. Ale pierścienia nie było na wysepce: zginął, zniknął. Gollum wrzasnął tak, że ciarki przeszły po krzyżach hobbitowi; chociaż jeszcze nie rozumiał, co się stało. Gollum poniewczasie odgadł ostatnią zagadkę. „Co on ma w kieszeni?!” – krzyknął. Zielony płomień palił się w jego ślepiach, kiedy wracał, żeby zamordować Bilba i odzyskać swój „skarb”. Bilbo w samą porę dostrzegł niebezpieczeństwo i na oślep rzucił się do ucieczki korytarzem, byle dalej od jeziora. Raz jeszcze ocalił go szczęśliwy przypadek. Kiedy bowiem, pędząc, wsunął rękę do kieszeni, pierścień sam wskoczył mu na palec. Dzięki temu Gollum minął hobbita, nie widząc go wcale i pobiegł zagrodzić wyjście, żeby uniemożliwić „złodziejowi” ucieczkę. Bilbo ostrożnie podążył za nim, gdy potwór, wlokąc się korytarzem, klął i mówił sam do siebie o swojej cennej zgubie. Z jego słów wreszcie nawet hobbit zrozumiał całą prawdę i w ciemnościach błysnęła mu nadzieja: oto znalazł cudowny pierścień, miał szansę wymknąć się zarówno Gollumowi, jak i orkom. Wreszcie obaj zatrzymali się u wylotu korytarza, który prowadził do niższej bramy lochów, otwierającej się na wschodnich stokach gór. Gollum przyczaił się tutaj, węsząc i nasłuchując, a Bilba korciło, żeby go usiec mieczem. Przeważyła jednak litość; wprawdzie zachował sobie pierścień, w którym tkwiła jedyna nadzieja ratunku, lecz nie chciał pod jego osłoną zabijać nieszczęsnego Golluma, zdanego na jego łaskę. Zebrał całą odwagę, przeskoczył w ciemności nad głową Golluma i umknął w głąb korytarza, ścigany krzykiem nienawiści i rozpaczy: „Złodziej! Złodziej! Baggins! Nienawidzimy go na wieki!”.


Otóż najciekawsze w tej historii jest to, że Bilbo początkowo opowiedział ją swoim towarzyszom zupełnie inaczej. Według jego relacji Gollum obiecał mu w razie wygranej prezent, ale gdy po niego poszedł na wysepkę, stwierdził, że zginął mu klejnot: magiczny pierścień, otrzymany niegdyś w podarku na urodziny. Bilbo domyślił się, że to chodzi właśnie o ten sam pierścień, który on znalazł, a który uznał teraz za swoją prawowitą własność, skoro zwyciężył w grze. Ponieważ jednak był w rozpaczliwym położeniu, nic o tym Gollumowi nie powiedział, lecz zamiast prezentu zażądał wskazania drogi z lochów na świat. Tak przedstawił Bilbo tę sprawę w swoich pamiętnikach i nie zmienił, zdaje się, nic w swojej relacji nawet po Radzie u Elronda. Tak też zapisana została owa przygoda w Czerwonej Księdze i w licznych jej odpisach oraz w skrótach. Niektóre wszakże kopie zawierają prawdziwą wersję (podaną jako alternatywę), zaczerpniętą niewątpliwie ze wspomnień Froda lub Sama; ci dwaj hobbici znali bowiem prawdę, jakkolwiek niechętnie dementowali słowa zapisane własną ręką starego Bilba. Gandalf jednak od pierwszej chwili nie wierzył w prawdziwość opowiadania Bilba i w dalszym ciągu bardzo był ciekawy prawdy o pierścieniu. Wielekroć brał Bilba na spytki – co nawet na czas jakiś ochłodziło między nimi przyjazne stosunki – aż w końcu wydobył prawdziwą historię. Czarodziej przywiązywał wielką wagę do prawdy. Nie powiedział tego hobbitowi, lecz niemałą wagę przywiązywał również do faktu, że zacny Bilbo, wbrew swoim zwyczajom, od razu mu jej nie wyznał, i bardzo był tym zaniepokojony; a jednak pomysł „prezentu” nie wykluł się w głowie Bilba z niczego. Bilbo później zwierzył się Gandalfowi, że tę myśl nasunęły mu słowa Golluma, podsłuchane w tunelu. Gollum rzeczywiście kilkakrotnie nazwał wtedy pierścień swoim „urodzinowym prezentem”. To także wydało się Czarodziejowi dziwne i podejrzane, lecz nie wykrył całej prawdy w owym czasie ani przez wiele lat później, jak się dowiecie dalej z tej książki. O późniejszych przygodach Bilba niewiele mam tu do opowiedzenia. Z pomocą pierścienia hobbit wymknął się straży orków u bramy i odnalazł przyjaciół. Wiele razy podczas wyprawy użył pierścienia, najczęściej po to, żeby ratować towarzyszy; mimo to, jak mógł najdłużej, zachował go przed nimi w tajemnicy. Po powrocie do domu nigdy o pierścieniu nie wspominał nikomu z wyjątkiem Gandalfa i Froda, toteż nawet żywa dusza w Shire nie domyślała się, że skarb ten jest w posiadaniu Bilba – a przynajmniej on sam tak sądził. Sprawozdanie z wyprawy, które potem spisał, pokazał jedynie Frodowi. Miecz swój – Żądło – Bilbo powiesił nad kominkiem, a zbroję cudownej roboty, dar krasnoludów, wybraną ze skarbca odbitego smokowi, ofiarował do muzeum, do Domu Mathom w Michel Delving. Przechował jednak w jednej z szaf w Bag End stary płaszcz i kaptur, które nosił podczas wyprawy. A pierścień, bezpiecznie umocowany na pięknym łańcuszku, miał stale w kieszeni. Powrócił do domu w Bag End 22 czerwca roku 1342 (wg kalendarza Shire’u) w wieku lat pięćdziesięciu dwóch. Nic godnego uwagi nie zdarzyło się w kraju aż do roku 1401, gdy pan Baggins rozpoczął przygotowania do uroczystego obchodu swoich sto jedenastych urodzin. I w tym momencie zaczyna się nasza opowieść.

Nota do prologu Hobbici odegrali tak ważną rolę w wielkich wydarzeniach, które pod koniec Trzeciej Ery zostały uwieńczone wcieleniem Shire’u do zjednoczonego na nowo Królestwa, że rozbudziło to wśród nich powszechne zainteresowanie własną historią; wiele tradycji, przekazywanych przedtem tylko ustnie,


zebrano podówczas i spisano. Członkowie co znakomitszych rodów, powiązanych również ze sprawami całego Królestwa, studiowali też jego najdawniejsze dzieje i legendy. W początkach Czwartej Ery było już w Shire kilka bibliotek, gdzie gromadzono liczne książki historyczne i kroniki. Najbogatsze takie zbiory znajdowały się Pod Wieżami, w Wielkich Smajalach i w Brandy Hallu. Ta relacja o zdarzeniach z końca Trzeciej Ery opiera się głównie na Czerwonej Księdze Marchii Zachodniej. Tytuł tej księgi, stanowiącej główne źródło dla kronikarza Wojny o Pierścień, pochodzi stąd, że przechowywano ją przez długi czas Pod Wieżami, w siedzibie Fairnbairnów, Strażników Zachodniej Marchii[4]. Pierwotnie były to osobiste pamiętniki Bilba, zabrane przez niego do Rivendell. Frodo przywiózł je do Shire’u wraz z mnóstwem luźnych kartek i zapisków i w latach 1420–1421 (wg kalendarza Shire’u) wypełnił prawie wszystkie niezapisane jeszcze stronice własną relacją z Wojny. Razem z tymi pamiętnikami przechowywane były, prawdopodobnie we wspólnej szkarłatnej tece, trzy grube tomy oprawne w czerwoną skórę, ofiarowane przez Bilba Frodowi jako pożegnalny prezent. Do tych czterech tomów dołączono w Marchii Zachodniej piąty, zawierający komentarze, genealogie i różne inne materiały dotyczące hobbitów, którzy należeli do Drużyny Pierścienia. Oryginał Czerwonej Księgi nie zachował się, lecz na szczęście sporządzono wiele jego kopii, szczególnie pierwszego tomu, na użytek potomstwa dzieci Samwise’a Gamgee. Najbardziej interesująca kopia ma jednak inną historię. Przechowywano ją w Wielkich Smajalach, lecz przepisana została w Gondorze, zapewne na polecenie prawnuka Peregrina, a ukończono tę pracę w roku 1592 według kalendarza Shire’u (172 roku Czwartej Ery). Skryba załączył następującą adnotację: Findegil, pisarz królewski, pracę tę ukończył w 172 r. Jest to dokładna kopia Księgi Thana z Minas Tirith, ta zaś była sporządzoną na rozkaz króla Elessara kopią Czerwonej Księgi Periannów, ofiarowaną królowi przez Thana Peregrina po jego powrocie do Gondoru w 64 roku Czwartej Ery. Tak więc była to najwcześniejsza z kopii Czerwonej Księgi i zawierała wiele fragmentów później pominiętych lub zagubionych. W Minas Tirith wprowadzono do tekstu liczne adnotacje i poprawiono błędy, zwłaszcza w imionach własnych, wyrazach i cytatach z języków elfów; dołączono również w skróconej wersji te części „Historii Aragorna i Arweny”, które nie dotyczyły Wojny o Pierścień. Autorem pełnego tekstu tej opowieści był ponoć Barahir, wnuk Namiestnika Faramira, a spisana została ona w jakiś czas po zgonie króla. Największa jednak wartość kopii Findegila polega na tym, że tylko w niej zamieszczono „Przekłady z języka elfów” dokonane przez Bilba. Dzieło to liczy trzy tomy i spotkało się z uznaniem, jako owoc głębokiej wiedzy i umiejętności. Bilbo pracował nad nim w latach 1403–1418, przebywając w Rivendell, gdzie miał dostęp do bogatych źródeł w postaci przekazów zarówno piśmiennych, jak ustnych. Frodo, zajmując się niemal wyłącznie historią Dawnych Dni, mało z tej pracy krewniaka korzystał, dlatego niniejsza książka nic więcej o niej nie mówi. Meriadok i Peregrin stali się głowami wielkich rodzin, utrzymując stałe i bliskie stosunki z Rohanem i Gondorem, a biblioteki w Bucklebury i Tukonie posiadały mnóstwo materiałów nie zamieszczonych w Czerwonej Księdze. W Brandy Hallu było wiele dzieł dotyczących Eriadoru i historii Rohanu. Niektóre z nich opracował czy przynajmniej zapoczątkował osobiście Meriadok, lecz w pamięci ziomków pozostał przede wszystkim autorem znakomitego Zielnika Shire’u i Rachuby czasu – analizy pokrewieństw oraz różnic między kalendarzem hobbitów z Shire’u i Bree a kalendarzami obowiązującymi w Rivendell, Rohanie i Gondorze. Meriadok napisał też krótką rozprawę Stare słowa i nazwy w Shire, interesując się szczególnie pokrewieństwem języka hobbitów


z językiem Rohirrimów, w wypadkach takich wyrazów jak mathom, oraz pradawnymi cząstkami słowotwórczymi zachowanymi w nazwach geograficznych. Księgozbiór w Wielkich Smajalach poświęcony był w mniejszym stopniu sprawom ludu z Shire’u, a w większym – historii szerszego świata. Peregrin sam nie parał się piórem, lecz i on, i jego następcy gromadzili manuskrypty pisane przez skrybów z Gondoru, przeważnie kopie lub kompilacje historii albo legend dotyczących Elendila i jego spadkobierców. Właśnie w Shire znajdowały się najbogatsze materiały do historii Númenoru i pojawienia się Saurona. Kronika Lat[5] prawdopodobnie została opracowana w Wielkich Smajalach na podstawie materiałów zebranych przez Meriadoka. Daty w niej podane są w wielu przypadkach wątpliwe, szczególnie w odniesieniu do Drugiej Ery, lecz mimo to zasługują na uwagę. Meriadok zapewne korzystał z pomocy i informacji dostarczanych mu z Rivendell, które wielokrotnie odwiedzał. Elrond wprawdzie opuścił tę siedzibę, lecz jego synowie wraz z kilku Elfami Wysokiego Rodu pozostawali w niej jeszcze długo. Podobno w Rivendell zamieszkał po odjeździe Galadrieli także Celeborn, brak jednak ścisłej daty jego odejścia i nie wiadomo, kiedy wreszcie ten ostatni żyjący świadek Dawnych Dni Śródziemia udał się do Szarej Przystani.



Księga pierwsza


ROZDZIAŁ 1 ZABAWA Z DAWNA OCZEKIWANA Kiedy pan Bilbo Baggins z Bag End oznajmił, że wkrótce zamierza dla uczczenia sto jedenastej rocznicy swoich urodzin wydać szczególnie wspaniałe przyjęcie, w całym Hobbitonie poszły w ruch języki i zapanowało wielkie podniecenie. Bilbo był wielkim bogaczem i wielkim dziwakiem, stanowił w Shire przedmiot powszechnego zainteresowania od sześćdziesięciu lat, to jest od czasu swego zagadkowego zniknięcia i niespodziewanego powrotu. O bogactwach, które przywiózł z podróży, opowiadano w okolicy legendy i ogół wierzył – wbrew słowom miejscowych starców – że pod Pagórkiem w Bag End ciągną się podziemia, wypełnione skarbami. Gdyby to nie wystarczało, żeby mu zdobyć sławę, był jeszcze godny podziwu z innej przyczyny, ponieważ mimo podeszłego wieku zachował pełnię sił. Czas płynął, lecz nie miał, jak się zdawało, władzy nad panem Bagginsem. Mając lat dziewięćdziesiąt, Bilbo wyglądał tak samo jak w wieku lat pięćdziesięciu. Gdy skończył dziewięćdziesiąt dziewięć lat, zaczęto o nim mówić, że się dobrze trzyma, ale słuszniej byłoby powiedzieć, że się wcale nie zmienia. Ten i ów kręcił głową i myślał, że za wiele tego dobrego: nie zdawało im się sprawiedliwe, że ktoś posiadał wieczną (pozornie) młodość, na dodatek do niewyczerpanych (rzekomo) bogactw. – Będzie musiał za to kiedyś zapłacić – mówili. – To nie jest naturalne, wyniknie z tego jakaś bieda. Ale bieda jak dotąd nie wynikła, a pan Baggins tak był hojny, że większość hobbitów chętnie mu przebaczała i dziwactwa, i szczęście. Bilbo wymieniał od czasu do czasu wizyty ze swymi kuzynami (z wyjątkiem oczywiście Bagginsów z Sackville) i miał licznych oddanych wielbicieli wśród hobbitów z mniej dostojnych i uboższych rodzin. Nie nawiązał jednak z nikim serdeczniejszej przyjaźni, póki nie zaczęli dorastać młodsi krewniacy. Najstarszy spośród nich, młody Frodo Baggins, był ulubieńcem Bilba. Ukończywszy dziewięćdziesiąt dziewięć lat, Bilbo usynowił Froda, mianował go swoim spadkobiercą i sprowadził na stałe do Bag End; w ten sposób wszelkie nadzieje Bagginsów z Sackville rozwiały się ostatecznie. Przypadek zrządził, że Bilbo i Frodo obchodzili urodziny tego samego dnia, 22 września. „Zamieszkaj ze mną, chłopcze kochany – powiedział Bilbo do Froda. – Będzie nam wygodniej razem wyprawiać urodziny”. Frodo podówczas był jeszcze smarkaczem, jak hobbici nazywali nieodpowiedzialnych dwudziestolatków, którzy wprawdzie wyrośli z dzieciństwa, lecz nie osiągnęli pełnoletności, czyli trzydziestu trzech lat. Minęło dalszych lat dwanaście. Co roku dwaj Bagginsowie urządzali wesołe przyjęcia z okazji podwójnych urodzin, lecz tej jesieni spodziewano się czegoś nadzwyczajnego: Bilbo miał skończyć sto jedenaście lat – a to liczba dość osobliwa i wiek, nawet dla hobbita, szacowny (sam Stary Tuk dożył tylko stu trzydziestu lat); Frodo zaś kończył lat trzydzieści trzy – znamienna liczba oznaczająca pełnoletność. Nie próżnowały więc języki w Hobbitonie i Nad Wodą; pogłoski o spodziewanej uroczystości szerzyły się po całym kraju. Dzieje i charakter pana Bilba Bagginsa znów stały się głównym tematem wszystkich rozmów, a starcy zauważyli, że nagle wzrósł popyt na ich wspomnienia. Nikogo jednak nie słuchano z takim skupieniem jak sędziwego Hamfasta Gamgee, zwanego


powszechnie Dziaduniem. Rozprawiał on w małej gospodzie „Pod Bluszczem” przy drodze Nad Wodą i przemawiał ze znajomością rzeczy, bo przez czterdzieści lat pielęgnował ogród w Bag End, a przedtem pracował tam jako pomocnik ogrodnika Holmana. Teraz, gdy się postarzał i kości mu zesztywniały, zdał tę robotę na swego najmłodszego syna, Sama Gamgee. Zarówno ojciec, jak syn byli w przyjaznych stosunkach z Bilbem i Frodem. Mieszkali na Pagórku, tuż pod siedzibą Bilba, w zaułku Bagshot pod numerem trzecim. – Pan Bilbo to bardzo grzeczny i rozmowny hobbit, zawsze to powiadałem – oświadczył Dziadunio. I mówił prawdę. Bilbo traktował go jak najgrzeczniej, zwracał się do niego „Panie Hamfaście” i często zasięgał jego rad co do uprawy warzyw, ponieważ w dziedzinie roślin bulwiastych, a szczególnie ziemniaków, Dziadunio w opinii całego sąsiedztwa (i w swojej własnej) uchodził za najlepszego znawcę. – A jak się wam podoba ten Frodo, co z nim mieszka? – spytał stary Noakes z Nad Wody. – Nazywa się Baggins, ale, jak powiadają, więcej w nim Brandybucka niż Bagginsa. Licho wie, dlaczego taki Baggins z Hobbitonu poszukał sobie żony aż gdzieś w Bucklandzie, gdzie mieszkają sami dziwacy. – Nie mogą być inni – wtrącił się Dad Twofoot, najbliższy sąsiad Dziadunia – skoro siedzą na gorszym brzegu Brandywiny i tuż pod Starym Lasem. Jeżeli bodaj połowa tego, co mówią, jest prawdą, musi to być ponure i złe miejsce. – Masz rację, Dadzie – przytaknął Dziadunio. – Brandybuckowie wprawdzie nie mieszkają w Starym Lesie, ale, jak się zdaje, rodzina jest rzeczywiście zbzikowana. Zabawiają się pływaniem łódkami po tej wielkiej rzece, a to jest przeciw naturze. Nie dziw, że z tego wynikło nieszczęście. No, ale swoją drogą pan Frodo jest tak dobrym młodym hobbitem, że lepszego nie potrzeba. Bardzo podobny do pana Bilba, nie tylko z wyglądu. Bądź co bądź miał Bagginsa za ojca. Pan Drogo Baggins był przyzwoitym, szanowanym hobbitem i nigdy o nim wiele nie mówiono, póki nie utonął. – Utonął? – powtórzyło kilka głosów. Wszyscy oczywiście znali tę historię, a także rozmaite jeszcze bardziej ponure pogłoski na ten temat, ale hobbici namiętnie lubią legendy rodzinne, chcieli więc usłyszeć całą rzecz na nowo. – Ano, tak mówią – rzekł Dziadunio. – Wiecie, pan Drogo ożenił się z tą biedną panną Primulą Brandybuck. Była ona cioteczną siostrą naszego pana Bilba, po kądzieli, bo miała za matkę najmłodszą córkę Starego Tuka; pan Drogo zaś był jego przestryjecznym bratem. Więc panicz Frodo jest jednocześnie jego ciotecznym siostrzeńcem i stryjecznym bratankiem, zależy od której strony patrzeć, ma się rozumieć. Pan Drogo bawił w Brandy Hallu w odwiedzinach u swojego teścia, starego pana Gorbadoka, u którego często bywał od czasu ożenku (lubił dobrze zjeść, a u starego Gorbadoka jadało się wspaniale); wybrał się łódką na rzekę, no i oboje z żoną utonęli, a nieborak Frodo, mały jeszcze dzieciak, został sierotą. – Słyszałem, że wypłynęli po obiedzie przy księżycu – rzekł stary Noakes – i że łódź poszła na dno, bo Drogo za wiele ważył. – A ja słyszałem, że to żona go pchnęła do wody, a on ją wciągnął za sobą – odezwał się Sandyman, młynarz z Hobbitonu. – Nie powinieneś słuchać wszystkiego, co mówią – odparł Dziadunio, który niezbyt lubił młynarza. – Po co gadać o popychaniu, kiedy wiadomo, że taka łódź to zdradliwa sztuka, nawet jeżeli ktoś w niej siedzi spokojnie; nie potrzeba szukać innych przyczyn nieszczęścia. Jak było, tak było, a Frodo został sierotą i zabłąkał się, można powiedzieć, między tych dziwaków z Bucklandu, bo go


wychowywano w Brandy Hallu. Tłok tam był jak w króliczym gnieździe. U starego pana Gorbadoka nigdy mniej niż stu krewniaków naraz nie gościło. Pan Bilbo nie mógł nic lepszego zrobić, niż zabrać malca z powrotem między przyzwoitych hobbitów. Ale rozumie się, że dla Bagginsów z Sackville to był cios okropny. Już kiedy pan Bilbo wyjechał i wszyscy go mieli za umarłego, liczyli, że dostaną Bag End. A tymczasem wrócił i przepędził ich z domu i odtąd żyje i żyje, i wcale nie wygląda starzej niż przed laty… niech mu będzie na zdrowie! Nagle znalazł sobie spadkobiercę i wszystko jak się należy załatwił urzędowo. Bagginsowie z Sackville nigdy już nie zobaczą domu w Bag End od środka… Przynajmniej mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. – Jak mówią, w Bag End zakopany jest ładny grosz – odezwał się obcy hobbit, kupiec przybyły z Zachodniej Ćwiartki, z Michel Delving. – Wedle tego, co słyszałem, cały wierzchołek Pagórka jest wydrążony w środku i korytarze są tam zapchane skrzyniami pełnymi srebra, złota i klejnotów. – No, toście słyszeli więcej, niż ja mogę powiedzieć – odparł Dziadunio. – Nic nie wiem o żadnych klejnotach. Pan Bilbo nie skąpi pieniędzy i nie widać, żeby mu ich brakowało, ale o żadnych wydrążonych w Pagórku tunelach nie słyszałem. Widziałem za to pana Bilba, kiedy wrócił z wyprawy, sześćdziesiąt lat temu. Byłem jeszcze wtedy małym chłopakiem. Dopiero w kilka lat późnej stary Holman (cioteczny brat mojego ojca) wziął mnie do siebie na praktykanta, ale tego dnia zawołał mnie do Bag End, żebym pomógł mu pilnować trawników i ogrodu od zdeptania podczas licytacji. A tu w połowie wyprzedaży pan Bilbo zjawia się na Pagórku i prowadzi kuca objuczonego ogromnymi workami i paru skrzyniami. Nie przeczę, były w tych bagażach na pewno skarby, które pan Bilbo zdobył w dalekich krajach, gdzie, jak mówią, są całe góry złota. Ale nie było tego tyle, żeby tunele w Pagórku wypełnić. Mój chłopak, Sam, wie o tych rzeczach więcej jeszcze ode mnie. Stale się kręci po Bag End. Przepada za historiami z dawnych czasów i słucha pilnie wszystkiego, co pan Bilbo opowiada. Pan Bilbo nauczył go abecadła… nie zrobił tego, uważacie, ze złych chęci i mam nadzieję, że nic złego z tego nie wyniknie. „Elfowie i smoki! – powiadam mojemu synowi. – Dla ciebie i dla mnie ważniejsze są ziemniaki i kapusta. Nie mieszaj się do spraw hobbitów, co wyżej niż ty stoją, bo napytasz sobie kłopotów za wielkich na twoją głowę”. Tak powiedziałem mojemu chłopcu i to samo mógłbym każdemu powtórzyć – dodał, patrząc znacząco na obcego i na młynarza. Dziadunio jednak nie przekonał swoich słuchaczy. Legenda o bogactwach Bilba zakorzeniła się już głęboko w umysłach młodego hobbickiego pokolenia. – Ale pewnie pan Bilbo sporo przez ten czas dołożył do tego, co wtedy przywiózł – rzekł młynarz, wyrażając powszechne przeświadczenie. – Często wyjeżdżał z domu. A widzieliście też, jacy zagraniczni goście odwiedzali go tutaj: przychodziły po nocach krasnoludy, przychodził ten stary wędrowny magik Gandalf i wielu innych. Mówcie sobie, Dziaduniu, co chcecie, ale Bag End to dziwne miejsce i dziwni hobbici tam mieszkają. – A wy sobie także mówcie, co chcecie, ale znacie się na tym tak samo jak na żegludze, panie Sandymanie – odparł Dziadunio, który w tej chwili czuł do młynarza jeszcze mniej sympatii niż zwykle. – Jeśli to są dziwacy, oby się tacy na kamieniu rodzili w naszych stronach. Bo nie trzeba daleko szukać hobbitów, co kufelka piwa żałują przyjacielowi, chociażby w ich norach ściany były ze szczerego złota. Ale w Bag End nie tacy hobbici gospodarzą. Mój Sam powiada, że na przyjęcie wszyscy bez wyjątku będą zaproszeni i że każdy – uważacie? – każdy dostanie prezent. Czeka nas to jeszcze w tym miesiącu.


Ten miesiąc – to był wrzesień, piękny jak rzadko. W jakieś dwa dni później gruchnęła pogłoska (zapewne rozpuszczona przez dobrze poinformowanego Sama), iż przyjęcie pana Bilba uświetnią fajerwerki, i to takie, jakich w Shire nie widziano od wieku, od śmierci Starego Tuka. Dni mijały, zbliżał się wielki dzień. Pewnego wieczora w ulice Hobbitonu wtoczył się dziwaczny wóz załadowany dziwacznymi pakunkami i ciężko wspiął się na Pagórek, do Bag End. Zaalarmowani turkotem hobbici wysuwali ciekawie głowy z oświetlonych drzwi. Na wozie, śpiewając nieznane pieśni, jechali zagraniczni goście: brodaci krasnoludowie w ogromnych kapturach. Kilku z nich zostało w Bag End. Pod koniec drugiego tygodnia września, w biały dzień, od strony mostu na Brandywinie wjechała Nad Wodę bryka. Powoził nią samotny starzec. Ubrany był w wysoki spiczasty niebieski kapelusz i w długi szary płaszcz przepasany srebrną szarfą. Miał siwą brodę po pas, a krzaczaste brwi wystawały mu aż poza rondo kapelusza. Małe hobbicięta biegły za bryką przez cały Hobbiton aż na Pagórek. Słusznie się domyśliły, że bryka wiezie zapas fajerwerków. Przed frontowymi drzwiami Bilba starzec zaczął wypakowywać swój towar: wielkie paki sztucznych ogni wszelkich odmian i rodzajów, a na każdej duża czerwona litera G i runiczny znak elfów . Była to oczywiście pieczęć Gandalfa, a starcem tym był Czarodziej Gandalf, sławny w Shire przede wszystkim ze sztuk, jakich dokonywał z ogniem, dymem i światłami. W rzeczywistości Gandalf zajmował się o wiele trudniejszymi i groźniejszymi sprawami, lecz o tym w Shire nic nie wiedziano. Dla mieszkańców tego kraju był on po prostu jedną więcej atrakcją Bilbowego przyjęcia. Dlatego właśnie hobbicięta witały go z takim zapałem. „G pewnie znaczy: gigantyczne!” – krzyczały, staruszek zaś uśmiechał się na to. Znały go z widzenia, chociaż z rzadka tylko pokazywał się w Hobbitonie i nigdy nie zostawał długo; lecz ani małe hobbicięta, ani ich rodzice nie widzieli dotychczas nigdy jego fajerwerków, bo te widowiska należały do legendarnej przeszłości. Kiedy starzec z pomocą Bilba i kilku krasnoludów uporał się z wyładunkiem, Bilbo rozdał malcom trochę grosza, ale ku rozczarowaniu widzów żadna rakieta nie wystrzeliła. – Zmykajcie teraz – rzekł Gandalf. – Napatrzycie się dość, jak przyjdzie odpowiednia pora. I zniknął we wnętrzu domu wraz z Bilbem, zamykając drzwi za sobą. Małe hobbicięta chwilkę jeszcze stały, gapiąc się na drzwi, ale daremnie; wreszcie odeszły, tak zmartwione, jakby dzień obiecanej zabawy nigdy nie miał nadejść. Tymczasem w domu Bilbo i Gandalf siedzieli w małym pokoiku przy otwartym oknie od zachodu, wychodzącym na ogród. Późne popołudnie było jasne i ciche. Kwiaty płonęły czerwienią i złotem; lwie paszczki, słoneczniki i nasturcje pięły się pod darniowe ściany i zaglądały w okrągłe okna. – Jak pięknie wygląda twój ogród! – rzekł Gandalf. – Tak – odparł Bilbo. – Toteż bardzo go lubię, jak zresztą cały kochany stary Shire. Mimo to myślę, że przydałyby mi się wakacje. – A więc trwasz w swoim zamiarze? – Tak. Postanowiłem to sobie przed kilku miesiącami i dotąd się nie rozmyśliłem. – Dobrze. Skoro tak, nie ma już o czym mówić. Wykonaj swój plan… ale pamiętaj: wykonaj go w całości!… a mam nadzieję, że wyjdzie to na dobre i tobie, i nam wszystkim. – Ja też się tego spodziewam. A w każdym razie chcę się w czwartek zabawić i spłatać wszystkim figla. – Ciekaw jestem, kto się będzie śmiał – powiedział Gandalf, kręcąc głową.


– Zobaczymy – rzekł Bilbo. Nazajutrz znów wozy za wozami zajeżdżały na Pagórek. Doszłoby zapewne do szemrania, że Bilbo pomija miejscowych kupców, ale jeszcze w tym samym tygodniu zaczęły się sypać z Bag End zamówienia na wszelkiego rodzaju prowianty oraz przedmioty pierwszej potrzeby lub zbytku, jakie tylko można było znaleźć w Hobbitonie, Nad Wodą i w okolicy. Entuzjazm ogarnął obywateli, którzy skreślali dni w kalendarzu i niecierpliwie wypatrywali listonosza, spodziewając się zaproszeń. Wkrótce zaproszenia sypnęły się obficie, urząd pocztowy w Hobbitonie pękał od nich, a urząd pocztowy Nad Wodą tonął w ich powodzi, musiano wezwać do pomocy ochotniczych listonoszy. Nieprzerwany strumień liścików płynął też z powrotem na Pagórek, niosąc w odpowiedzi setki kurtuazyjnych wariacji na ten sam zawsze temat: „Dziękuję najuprzejmiej, stawię się niezawodnie”. Na bramie Bag End ukazało się ogłoszenie: „Wstęp wyłącznie dla interesantów w sprawie urodzinowego przyjęcia”. Ale nawet osoby powołujące się na rzeczywisty lub rzekomy interes w sprawie przyjęcia nie zawsze wpuszczano do wnętrza. Bilbo był zajęty: pisał zaproszenia, odnotowywał odpowiedzi, pakował prezenty i w sekrecie czynił pewne osobiste przygotowania. Od dnia przybycia Gandalfa nikt pana Bagginsa nie widywał. Pewnego ranka hobbici, zbudziwszy się, ujrzeli na rozległym polu, ciągnącym się na południe od frontowych drzwi domu Bilba, wbite paliki i rozsnute sznury: tu miały stanąć namioty i altany. W nasypie, oddzielającym posiadłość Bilba od drogi, przekopano dogodne wejście i zbudowano szerokie schody pod wysoką białą bramą. Trzy rodziny hobbickie z zaułka Bagshot, przytykającego do terenu zabawy, żywo interesowały się tymi robotami, a wszyscy im zazdrościli. Staruszek Gamgee już nawet nie udawał, że pracuje w swoim ogródku. Zaczęły się pojawiać namioty. Jedna altana, większa od innych, tak była obszerna, że całe drzewo rosnące pośrodku pola zmieściło się w niej i sterczało dumnie nad głównym stołem. Na gałęziach rozwieszono lampiony. Ale najbardziej obiecująco (dla hobbitów) wyglądała olbrzymia polowa kuchnia urządzona w północnym kącie terenu. Istna armia kucharzy, zwołanych z wszystkich gospód i traktierni w promieniu kilku mil, przybyła na pomoc krasnoludom oraz innym niezwykłym gościom kwaterującym w Bag End. Ogólne podniecenie doszło do szczytu. Nagle niebo się zachmurzyło. A stało się to w środę, w wilię przyjęcia. Zaniepokojono się okropnie. Wreszcie zaświtał czwartek, 22 września. Słońce wstało, chmury się rozpierzchły, wciągnięto flagi na maszty i zaczęła się zabawa. Bilbo nazwał to „przyjęciem”, naprawdę jednak była to jedna wielka zabawa złożona z mnóstwa rozmaitych zabaw. Właściwie zaproszony został kto żyw w okolicy. Paru hobbitów, pominiętych przypadkowo, i tak przyszło, więc można ich nie odliczać. Zaproszono też wiele osób z dalszych stron kraju, a kilka nawet z zagranicy. Bilbo osobiście witał gości (przewidzianych i dodatkowych) przy nowej białej bramie. Wręczał podarki wszystkim oraz wielu innym, to znaczy tym, którzy, wymknąwszy się furtką od tyłu, po raz drugi zgłaszali się u białej bramy. Hobbici w dzień własnych urodzin zawsze rozdają znajomym prezenty. Zwykle są to niekosztowne drobiazgi i nie w takiej obfitości, jak na przyjęciu u Bilba; zwyczaj wcale niezły. Na przykład w Hobbitonie i Nad Wodą co dzień, jak rok długi, przypadały czyjeś urodziny, więc każdy hobbit w tej okolicy miał szansę otrzymać co najmniej jeden prezent tygodniowo. Ale nikt z tego powodu nie narzekał. W tym wypadku prezenty okazały się wspanialsze niż zazwyczaj. Hobbickie dzieci tak się cieszyły, że na chwilę zapomniały niemal o jedzeniu. W życiu nie widziały podobnych zabawek, bo


wszystkie były piękne, a niektóre bez wątpienia czarodziejskie. Większość ich rzeczywiście zamówił Bilbo na rok naprzód i sprowadził z daleka, spod Góry i z Dale, oryginalne wyroby rąk krasnoludzkich. Kiedy już wszyscy goście przywitali się z gospodarzem i znaleźli się za bramą, rozpoczęły się śpiewy, tańce, muzyka, gry towarzyskie, no i oczywiście jedzenie i picie. Oficjalnie podawano trzy posiłki: lunch, podwieczorek i obiad, czyli kolację. W rzeczywistości lunch i podwieczorek wyróżniały się tym, że w ich porze całe towarzystwo zasiadało i jadło razem; między lunchem a podwieczorkiem natomiast, oraz przedtem i potem, każdy jadł z osobna; trwało to od jedenastej przed południem do pół do siódmej po południu, wtedy bowiem wystrzelił pierwszy fajerwerk. Fajerwerki były dziełem Gandalfa. Nie tylko je tutaj przywiózł, lecz także sam wymyślił i zmajstrował, a najbardziej kunsztowne osobiście puszczał. Nie brakowało wszakże mnóstwa pospolitszych rac, bombek, młynków iskrzących, żyrandoli, świec krasnoludzkich, elfowych ogniotrysków, goblinowych pukawek i brylantowych błyskawic. Wszystkie były wspaniałe. Gandalf z wiekiem coraz bardziej doskonalił się w swojej sztuce. Były rakiety wzbijające się jak chmara roziskrzonych ptaków z miłym świergotem. Były zielone drzewa, którym słupy czarnego dymu zastępowały pnie, liście rozwijały się nagle, jakby w błyskawicznym wybuchu wiosny, ze świecących gałęzi płomienne kwiaty sypały się na tłum zdumionych hobbitów i w ostatniej sekundzie, gdy już zdawało się, że musną podniesione twarze, znikały w obłoku słodkiego zapachu. Były fontanny motyli, które, migocąc, wyfruwały z koron drzew. Były kolumny różnobarwnych płomieni, które w górze zamieniały się w lecące orły, żeglujące statki lub w ciągnące kluczem łabędzie; były czerwone błyskawice i ulewy złotego deszczu; był las srebrnych włóczni, które znienacka wystrzeliły z krzykiem w niebo, jak armia do ataku, a spadły potem do rzeki z sykiem niby setki gorących węży. Była wreszcie ostatnia niespodzianka na cześć Bilba i ta najbardziej zadziwiła hobbitów, zgodnie z zamierzeniem Gandalfa. Światła zgasły. Wzbił się olbrzymi kłąb dymu. Dym przybrał kształt odległej góry, a szczyt jej zaczął się żarzyć, po czym wykwitły z niego zielone i szkarłatne płomienie. Wyfrunął spośród nich czerwonozłocisty smok – nie dorastał wprawdzie rzeczywistych rozmiarów Smauga, ale wydawał się straszliwie wielki. Ogniem ział z paszczy, ślepia błyskały, wypatrując czegoś na ziemi. Z hukiem i świstem zatoczył trzykroć koło nad głowami widzów. Wszyscy naraz kucnęli, a ten i ów padł nawet plackiem. Smok przemknął niby pociąg pospieszny, wywinął kozła i z ogłuszającym trzaskiem pękł Nad Wodą. – To hasło do kolacji – powiedział Bilbo. Natychmiast rozwiał się przykry nastrój i strach, skuleni hobbici zerwali się na równe nogi. Każdy dostał wyśmienitą kolację, a wybrańcy zostali zaproszeni na specjalny rodzinny obiad, podany w największej altanie, tej, w której rosło drzewo. Liczbę zaproszonych ograniczono do dwunastu tuzinów (hobbici taką liczbę nazywają grosem, ale nie bardzo wypadało używać tego określenia do osób); gości dobrano spośród wszystkich rodzin spokrewnionych z obu solenizantami, dołączając kilku serdecznych, chociaż niespowinowaconych przyjaciół (jak na przykład Gandalf). Przyjęto także do wybranego grona wielu młodych hobbitów, za pozwoleniem ich rodziców; hobbici są pobłażliwi pod tym względem dla swoich dzieci i chętnie pozwalają im wieczorem dłużej się bawić, zwłaszcza gdy zdarza się sposobność bezpłatnej kolacji. Hodowla młodych hobbitów wymaga wielkiej ilości paszy. Było mnóstwo Bagginsów i Boffinów, a także wielu Tuków i Brandybucków; nie brakowało rozmaitych Grubbów (krewnych ze strony babki Bilba) oraz Czubbów (powinowatych przez dziadka Tuka), a także wyróżnionych zaproszeniem przedstawicieli takich rodzin, jak Burrowsowie, Bolgerowie, Bracegirdle’owie, Brockhouse’owie, Goodbody’owie, Hornblowerowie i


Proudfootowie. Wielu z nich łączyły z Bilbem bardzo nikłe więzy pokrewieństwa, a niektórzy pierwszy raz odwiedzali Hobbiton, ponieważ mieszkali w odległych kątach kraju. Nie zapomniano również o Bagginsach z Sackville. Zasiedli do stołu Otho i jego małżonka Lobelia. Nie lubili Bilba, a Froda wręcz nienawidzili, lecz zaproszenia, wypisane złotym atramentem, wyglądały tak imponująco, że nie śmieli odmówić. Zresztą kuzyn Bilbo od lat specjalizował się w sztuce kuchennej i stół jego cieszył się wielką sławą. Stu czterdziestu czterech gości liczyło więc na rozkosze uczty, jakkolwiek z pewną obawą myślało o przemówieniu, które gospodarz miał wygłosić przy deserze (nieunikniony punkt programu). Można się było spodziewać, że Bilbo zechce uraczyć ich próbkami tego, co nazywał poezją; często też, po paru kieliszkach, lubił napomykać o niedorzecznych przygodach, których zaznał podczas swojej tajemniczej wyprawy. Goście nie zawiedli się rzeczywiście: uczta okazała się bardzo, ale to bardzo przyjemną, wręcz pochłaniającą rozrywką, była bowiem wykwintna, obfita i urozmaicona, a trwała długo. W następnym tygodniu zanotowano prawie całkowity zastój w handlu produktami spożywczymi w całym okręgu, ponieważ jednak wskutek zakupów poczynionych przez Bilba wyczerpały się na razie zapasy w składach, piwnicach oraz magazynach towarów spożywczych w promieniu kilku mil dokoła – chwilowy spadek popytu nie miał większego znaczenia. Gdy się wszyscy (mniej lub więcej) nasycili, Bilbo zaczął przemowę. Ale większość towarzystwa była teraz w pobłażliwym nastroju, doszedłszy do rozkosznego etapu, zwanego dopychaniem ostatnich wolnych kątów: goście pociągali małymi łyczkami ulubione trunki, dziobali po troszku ulubione przysmaki i zapomnieli o poprzednich obawach, skłonni w tej chwili wysłuchać wszystkiego i wiwatować po każdym zdaniu mówcy. – Mili goście – zaczął Bilbo, wstając. „Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!” – zakrzyknęli goście i powtarzali ten okrzyk chórem tak uporczywie, jakby nie zamierzali wcale zastosować się do własnego wezwania. Bilbo opuścił swoje miejsce za stołem i wlazł na krzesło pod oświetlonym drzewem. Blask padał z lampionów prosto na jego rozpromienione oblicze, a złote guziki lśniły u haftowanej jedwabnej kamizelki. Wszyscy widzieli go dobrze, gdy stał tak wywyższony i gestykulował jedną ręką, drugą trzymając w kieszeni od spodni. – Moi kochani Bagginsowie i Boffinowie – zaczął po raz wtóry. – Moi drodzy Tukowie i Brandybuckowie, Grubbowie i Czubbowie, Burrowsowie i Hornblowerowie, Bolgerowie i Bracegirdle’owie, Goodbody’owie, Brockhouse’owie i Proudfootowie… – Proudfuci – poprawił go starszy hobbit siedzący w głębi altany. Nazywał się Proudfoot, stopy miał duże i bardzo kudłate, a trzymał je obie na stole. – Proudfootowie – powtórzył Bilbo – a także moi poczciwi Bagginsowie z Sackville, których witam nareszcie znowu w Bag End. Dziś obchodzę sto jedenastą rocznicę urodzin. Skończyłem sto jedenaście lat! – Wiwat! Wiwat! Dwieście lat! – wrzasnęli wszyscy, bębniąc radośnie pięściami po stole. Bilbo mówił doskonale. Takie właśnie przemówienia lubili: krótkie i jasne. – Mam nadzieję, że wszyscy bawicie się równie dobrze jak ja. Ogłuszające wiwaty. Okrzyki: „Tak!” (Albo „Nie!”). Hałas trąbek, rogów, piszczałek i fujarek oraz wszelkich innych instrumentów muzycznych. (Wśród obecnych, jak już wspomniano, nie brakowało młodocianych hobbitów). Strzeliło parę setek czekoladowych bombek. Prawie wszystkie nosiły znak „Dale”, a chociaż ta nazwa większości hobbitów niewiele mówiła, przyznawali, że bombki są wspaniałe. W ich wnętrzu znajdowały się instrumenty muzyczne, maleńkie, lecz doskonale


wykończone i brzmiące pięknymi tonami. Zaraz też w jednym kącie altany kilku młodych Tuków i Brandybucków, przekonanych, że wujaszek Bilbo skończył mowę (skoro najoczywiściej powiedział już wszystko, co należało), zorganizowało błyskawicznie orkiestrę i zagrało wesołą melodię taneczną. Everard Tuk i panna Melilota Brandybuck wskoczyli na stół, żeby wykonać hopkę-galopkę, taniec ładny, lecz nieco zbyt skoczny. Bilbo wszakże nie skończył jeszcze. Wyrwawszy z rąk stojącego obok młodzieńca róg, zadął trzykrotnie i głośno. Zgiełk ucichł. – Nie będę was nudził długo! – zawołał Bilbo. Całe zgromadzenie przyjęło te słowa wiwatami. – Wezwałem was wszystkich tutaj nie bez przyczyny! – Powiedział to z takim naciskiem, że nikt nie oparł się wrażeniu. Zaległa niemal doskonała cisza, a ten i ów spośród Tuków zastrzygł uszami. – Są nawet trzy przyczyny! Po pierwsze, chcę wam oświadczyć, że bardzo was wszystkich lubię i że sto jedenaście lat wydaje mi się okresem zbyt krótkim, by nacieszyć się życiem w towarzystwie tak znakomitych i miłych hobbitów. – (Burzliwy entuzjazm). – Ani połowy spośród was nie znam nawet do połowy tak dobrze, jak bym pragnął; a mniej niż połowę z was lubię o połowę mniej, niż zasługujecie. – To zabrzmiało niespodziewanie i zawile. Tu i ówdzie ktoś klasnął, lecz większość słuchaczy głowiła się, co może znaczyć to powiedzenie i czy należy je rozumieć jako komplement. – Po drugie, wezwałem was, żeby uczcić swoje urodziny! – Znów buchnęły oklaski. – Powinienem właściwie wyrazić się inaczej: nasze urodziny. Oczywiście, bo przecież urodziny obchodzi również mój spadkobierca i siostrzeniec Frodo. Dzisiaj osiąga pełnoletność i obejmuje spadek. – Starsi przyklasnęli dość chłodno, młodzi wrzasnęli głośno: „Frodo! Frodo! Brawo, stary!”. Bagginsowie z Sackville skrzywili się, rozważając, co miał na myśli Bilbo, mówiąc: „obejmuje spadek”. – Obaj razem mamy sto czterdzieści cztery lata. Was także zgromadziłem w tej znamiennej liczbie – cały gros, jeśli wolno się tak wyrazić. Nie było braw. Bilbo się ośmieszał! Niektórzy goście, a przede wszystkim Bagginsowie z Sackville, poczuli się dotknięci, podejrzewając, że zaproszono ich wyłącznie dla uzupełnienia liczby, jak dopakowuje się towar do paczki. „Gros! Coś podobnego! Ordynarny dowcip!”. – Dzisiaj także, jeśli pozwolicie mi wspomnieć stare dzieje, przypada rocznica mojego wylądowania na beczce w Esgaroth nad Długim Jeziorem. Prawdę mówiąc, nie pamiętałem wtedy nawet o swoich urodzinach. Kończyłem pięćdziesiąt jeden lat, a w tym wieku urodziny nie wydają się jeszcze ważne. Mimo to odbyła się wspaniała uczta, chociaż miałem taki okropny katar, że na toasty ledwie zdołałem odpowiedzieć: „Dźkuje badzo!”. Dziś mogę powtórzyć tę odpowiedź poprawniej: Dziękuję wam bardzo serdecznie za przybycie na tę skromną uroczystość. Gości zdjął strach, że teraz nie unikną pieśni lub wiersza; to przemówienie zaczynało ich już nudzić. Czemu Bilbo wreszcie nie zakończy i nie da im wypić swego zdrowia? Ale Bilbo nie zaśpiewał ani nie zadeklamował. Zrobił natomiast małą pauzę. – Po trzecie i ostatnie – rzekł – pragnę złożyć wam pewne oświadczenie. – Wygłosił te słowa tak donośnie i niespodzianie, że wszyscy, a przynajmniej ci, którzy jeszcze byli do tego zdolni, wyprostowali się i skupili. – Z żalem oznajmiam, że chociaż, jak już powiedziałem, sto jedenaście lat to za mało, by się waszym towarzystwem nacieszyć, dziś nadszedł kres. Odchodzę. Z tą chwilą porzucam was. Żegnam! Zeskoczył z krzesła i zniknął. Rozbłysło oślepiające światło, goście zmrużyli oczy, a kiedy je


znów otwarli, Bilba nie było wśród nich. Stu czterdziestu czterech hobbitów oniemiało i osłupiało. Stary Odo Proudfoot zdjął nogi ze stołu i tupnął. Na chwilę znów zaległa głucha cisza, a potem nagle Bagginsowie, Boffinowie, Tukowie, Brandybuckowie, Grubbowie, Czubbowie, Burrowsowie, Bolgerowie, Bracegirdle’owie, Brockhouse’owie, Goodbody’owie, Hornblowerowie i Proudfootowie, zaczerpnąwszy tchu w płuca, zagadali wszyscy naraz. Jednomyślnie uchwalono, że dowcip Bilba był w jak najgorszym guście i że gościom należy się jeszcze trochę jedzenia i picia, by mogli przyjść do siebie po doznanym przykrym wstrząsie. „On ma bzika. Zawsze to mówiłem” – tak zapewne brzmiała najczęściej powtarzana uwaga. Nawet Tukowie (z kilkoma wyjątkami) uważali, że Bilbo zachował się głupio. W pierwszej chwili większość towarzystwa była przeświadczona, że zniknięcie gospodarza jest tylko niemądrym żartem. Ale stary Rory Brandybuck żywił co do tego pewne wątpliwości. Ani podeszły wiek, ani potężny obiad nie zaćmił jego umysłu, toteż Rory rzekł do swojej synowej Esmeraldy: – Coś mi się w tej historii nie podoba. Myślę, że ten wariat Baggins znów wyruszył w świat. Stary, a głupi. Ale czemuż mielibyśmy się tym przejmować. Nie zabrał przecież z sobą piwniczki. – I głośno zwrócił się do Froda, żeby kazał napełnić kielichy winem. Spośród wszystkich obecnych jeden tylko Frodo nie wymówił dotąd ani słowa. Jakiś czas siedział w milczeniu obok pustego krzesła Bilba i nie odpowiadał na uwagi i pytania gości. Chociaż był z góry w cały projekt wtajemniczony, figiel ubawił go oczywiście. Z trudem powstrzymał się od śmiechu na widok oburzenia zaskoczonych hobbitów. Jednocześnie wszakże ogarnęło go głębokie wzruszenie. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo kocha starego wuja. Reszta gości dalej jadła, piła i rozprawiała o przeszłych i teraźniejszych dziwactwach Bilba Bagginsa, tylko Bagginsowie z Sackville wynieśli się zagniewani. Frodo nie chciał już dłużej brać udziału w zabawie. Kazał podać wino, wstał i w milczeniu wychylił swój kielich za zdrowie Bilba, po czym wymknął się chyłkiem z altany. Wracając do samego Bilba, trzeba powiedzieć, że już podczas wygłaszania przemowy dotykał ukrytego w kieszeni złotego pierścienia, magicznego pierścienia, który przechowywał w tajemnicy przez tyle lat. Zeskakując z krzesła, wsunął pierścień na palec i od tej chwili żaden hobbit nie zobaczył już Bilba Bagginsa w Hobbitonie. Bilbo pobiegł żwawo do swojej norki, chwilę przystanął pod jej drzwiami, nasłuchując wrzawy w altanie i wesołego gwaru na całym polu. Potem wszedł do domu. Zdjął odświętny strój, złożył i zawinął w bibułkę swoją haftowaną jedwabną kamizelkę i schował ją do szafy. Szybko wciągnął na siebie jakieś stare, liche ubranie i przepasał się wytartym skórzanym pasem. U pasa zawiesił krótki mieczyk w zniszczonej pochwie z czarnej skóry. Z zamkniętej szuflady, pachnącej trutką na mole, wydobył stary płaszcz i kaptur. Przechowywał je pod kluczem, jak rzeczy drogocenne, lecz były one zniszczone i wyłatane, zapewne ongi ciemnozielone, teraz tak spłowiałe, że nikt by nie odgadł ich pierwotnego koloru. Były też trochę na hobbita za duże. Potem Bilbo przeszedł do swojego gabinetu i wyjął z wielkiego zamczystego kufra tłumoczek owinięty starym suknem oraz oprawny w skórę rękopis i dużą wypchaną kopertę. Rękopis i tłumoczek wcisnął na wierzch ciężkiego worka, który stał w kącie, niemal całkowicie już wypełniony. Złoty pierścień razem z pięknym łańcuszkiem wsunął do koperty, zapieczętował ją i zaadresował do Froda. Kopertę najpierw umieścił na gzymsie kominka, lecz po chwili nagle zdjął ją stamtąd i schował do kieszeni. W tym właśnie momencie drzwi się otworzyły i szybkim krokiem wpadł Gandalf. – A więc jesteś – rzekł Bilbo. – Zastanawiałem się, czy przyjdziesz.


– Rad jestem, że cię zastałem widzialnego… – odparł Czarodziej, siadając w fotelu. – Chciałem cię przyłapać i zamienić z tobą jeszcze kilka słów na pożegnanie. Pewnie się cieszysz, że wszystko udało się tak wspaniale i zgodnie z twoim planem? – Owszem, cieszę się – powiedział Bilbo. – Jakkolwiek ta błyskawica była niespodzianką i zaskoczyła mnie, a jeszcze bardziej, oczywiście, resztę towarzystwa. To był twój własny mały dodatek, prawda? – Tak. Mądrze zrobiłeś, zachowując swój pierścień przez wszystkie te lata w tajemnicy, toteż sądziłem, że trzeba gościom dać coś, co w inny sposób pozornie wyjaśni im twoje nagłe zniknięcie. – I co popsuje efekt mojego figla. Zawsze lubisz wtrącić swoje trzy grosze, Gandalfie! – zaśmiał się Bilbo. – Ale pewnie miałeś rację, jak zwykle. – Miewam zwykle rację, jeśli jestem dobrze poinformowany. Co do tej jednak sprawy, mam pewne wątpliwości. Doszliśmy w niej do ostatniego punktu. Spłatałeś figla, jak chciałeś, przestraszyłeś i obraziłeś większość swojej rodziny, dostarczyłeś wszystkim mieszkańcom Shire’u tematu do gadania przez dziewięć, a może przez dziewięćdziesiąt dziewięć dni. Czy zamierzasz zrobić coś więcej? – Tak. Czuję potrzebę wakacji, i to bardzo długich wakacji, zresztą już ci o tym mówiłem. Może będą to wakacje bezterminowe: nie myślę, żebym tu kiedykolwiek miał wrócić. Prawdę rzekłszy, nie zamierzam wracać, w tym przewidywaniu rozporządziłem wszystkimi swoimi sprawami. Jestem już stary, Gandalfie. Nie wyglądam na to, ale czuję w głębi serca, że się postarzałem. „Dobrze się trzyma!” – powiadają. A tymczasem ja mam wrażenie, że cały ścieniałem, że jestem jakby rozciągnięty, nie wiem, czy rozumiesz, co mam na myśli: jak masło rozsmarowane na zbyt wielkiej kromce chleba. Coś tu jest nie w porządku. Potrzebuję odmiany czy może czegoś innego w tym rodzaju. Gandalf z ciekawością i uwagą przyglądał się hobbitowi. – Rzeczywiście, coś tu jest, jak mi się zdaje, nie w porządku – rzekł z namysłem. – Tak, w gruncie rzeczy uważam twój plan za najlepsze wyjście. – No, ja w każdym razie powziąłem już decyzję. Chcę znów zobaczyć góry, Gandalfie, góry! A potem chcę znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym odpocząć. Odpocząć w spokoju i w ciszy, z dala od tłumu krewniaków, węszących dokoła mnie, bezpieczny od nieustannej procesji gości, urywających dzwonek u moich drzwi. Może znajdę miejsce, gdzie będę mógł skończyć swoją książkę. Wymyśliłem już dla niej piękne zakończenie: „I odtąd żył szczęśliwie aż po kres swoich dni”. Gandalf roześmiał się. – Miejmy nadzieję, że będziesz naprawdę szczęśliwy. Jakkolwiek jednak zakończysz tę książkę, nikt przecież jej nie przeczyta. – Może ktoś przeczyta kiedyś, po latach. Frodo czytał początek, tyle, ile zdążyłem napisać. Będziesz miał oko na Froda, prawda? – Nawet parę oczu, w miarę możności. – On by poszedł oczywiście ze mną, gdybym go o to poprosił. Nawet sam się z tym ofiarował, kiedyś, na krótko przed tym urodzinowym przyjęciem. Ale w głębi serca nie pragnie tego. Jeszcze nie. Ja chcę przed śmiercią zobaczyć znowu tamte pustkowia i góry, ale Frodo wciąż jeszcze kocha


Shire, tutejsze lasy, pola i rzeczki. Będzie mu tu chyba dobrze. Zostawiam mu wszystko prócz kilku drobiazgów. Mam nadzieję, że będzie szczęśliwy, kiedy się oswoi z samodzielnością. Czas, żeby sam sobie był panem. – Zostawiasz wszystko? – spytał Gandalf. – Pierścień także? Zgodziłeś się go zostawić. Pamiętasz? – No, cóż… hm… chyba tak – wyjąkał Bilbo. – Gdzież on jest? – W kopercie, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć – odparł Bilbo zniecierpliwiony. – Tam, na kominku… Nie! W mojej kieszeni! – Wahał się chwilę. – Czy to nie dziwne? – szepnął sam do siebie. – Ale właściwie czemuż by nie? Dlaczego nie miałbym go zatrzymać? Gandalf znów przyjrzał się hobbitowi bardzo uważnie i błysk zapalił się w jego oczach. – Wiesz, Bilbo – powiedział łagodnie – ja bym ci radził zostawić go tutaj. Czy nie masz ochoty? – No… mam i nie mam. Teraz, kiedy przyszła ta chwila, przykro mi się z nim rozstać, muszę to wyznać. Zresztą nie bardzo rozumiem, dlaczego powinienem to zrobić. Czemu ty mnie na to namawiasz? – zapytał, a głos zmienił mu się jakoś dziwnie. Zabrzmiał ostro, jakby podejrzliwie i gniewnie. – Stale mnie nudzisz o ten pierścień, chociaż nigdy nie wymawiasz mi innych rzeczy, które przywiozłem z wyprawy. – Musiałem cię nudzić – rzekł Gandalf. – Chciałem znać całą prawdę. To bardzo ważne. Magiczne pierścienie są… no, po prostu: magiczne; a przy tym osobliwe i bardzo interesujące. Można by powiedzieć, że twój pierścień interesował mnie jako zawodowca. Interesuje mnie nadal. Chciałbym wiedzieć, gdzie się znajdzie, kiedy ty ruszysz na wędrówkę. Myślę też, że już dość długo miałeś go w swoim posiadaniu. Jeżeli się nie mylę, nie będzie ci już więcej potrzebny. Bilbo poczerwieniał i gniew błysnął w jego oczach. Jego łagodna twarz przybrała nagle srogi wyraz. – Dlaczego nie?! – krzyknął. – I co ci do tego? Czemu to chcesz koniecznie wiedzieć, co robię z moją własnością? To mój pierścień. Znalazłem go. Należy do mnie. – Tak, tak – odparł Gandalf. – Nie widzę powodu do gniewu. – Twoja wina, że mnie rozgniewałeś – rzekł Bilbo. – Pierścień jest mój, powiadam. Mój własny. To mój skarb. Tak, mój skarb. – Oblicze Czarodzieja pozostało skupione i poważne, tylko błysk w głębi oczu zdradzał zdziwienie, a nawet przestrach. – Ktoś go już tak nazywał – powiedział. – Ktoś inny, nie ty. – Ale teraz ja go tak nazwałem. Czy mi nie wolno? Nawet jeśli Gollum kiedyś mówił tak samo. Teraz pierścień jest mój, nie Golluma. I powiadam ci, że mój zostanie. Gandalf wstał. Twarz miał surową. – Będziesz głupcem, jeśli go zatrzymasz, Bilbo – rzekł. – Z każdym słowem, które wypowiadasz, jaśniej to widzę. Pierścień już ma o wiele za potężną władzę nad tobą. Porzuć go! A wtedy sam możesz iść w świat i będziesz wolny. – Zrobię, co zechcę – z uporem powiedział Bilbo. – Spokojnie, spokojnie, hobbicie kochany – rzekł Gandalf. – Przez całe twoje długie życie byliśmy przyjaciółmi i zawdzięczasz mi coś niecoś. Posłuchaj mnie. Dotrzymaj obietnicy, wyrzeknij


się tego pierścienia. – Przyznaj się, że sam chcesz go mieć! – krzyknął Bilbo. – Ale nie dostaniesz. Nie oddam nikomu mojego skarbu. Powiedziałem! – I położył rękę na głowicy miecza. Gandalfowi płomień strzelił z oczu. – Jeszcze chwila, a z kolei ja się rozgniewam – rzekł. – Jeżeli powtórzysz to raz jeszcze, na pewno się rozgniewam. A wtedy zobaczysz Gandalfa Szarego bez płaszcza. Zrobił krok w stronę hobbita i zdawało się, że urósł groźnie; jego cień wypełnił cały pokoik. Bilbo cofnął się pod ścianę; dyszał ciężko, a rękę zaciskał kurczowo w kieszeni. Stali twarzą w twarz naprzeciw siebie; cisza zaległa taka, że aż w uszach dzwoniło. Oczy Gandalfa niewzruszenie tkwiły w oczach hobbita. Pięści Bilba zaczęły się z wolna otwierać, drżał na całym ciele. – Nie rozumiem, co się z tobą stało, Gandalfie – powiedział. – Nigdy dawniej taki nie bywałeś. O co ci chodzi? Mój pierścień czy nie mój? Przecież ja go znalazłem, a Gollum zabiłby mnie, gdybym wtedy tego pierścienia przy sobie nie zatrzymał. Nie jestem złodziejem, chociaż on tak mnie nazwał. – Ja cię nie nazwałem tak nigdy – odparł Gandalf. – I sam też nie jestem złodziejem. Nie usiłuję go ci odebrać, chcę ci tylko pomóc. Dobrze by było, gdybyś mi zaufał, jak dawniej ufałeś. Odwrócił głowę i cień się rozwiał. Zdawało się, że Czarodziej znów zmalał i stał się z powrotem siwym staruszkiem, zgarbionym i strapionym. Bilbo przetarł dłonią oczy. – Przepraszam – rzekł. – Coś dziwnego działo się ze mną. A przecież naprawdę odetchnąłbym, gdybym się pozbył kłopotów z pierścieniem. Ostatnio coraz natrętniej narzucał się moim myślom. Czasem miałem wrażenie, że to jest czyjeś oko wpatrzone we mnie. I wiesz, wciąż mam ochotę włożyć go na palec i zniknąć albo też niepokoję się, czy nic się z nim złego nie stało, i wyciągam go z ukrycia, żeby sprawdzić. Próbowałem go zamknąć pod kluczem, ale denerwuję się okropnie, jeśli go nie mam w kieszeni. Nie mam pojęcia dlaczego. A teraz nie jestem zdolny, jak widać, do decyzji. – Więc polegaj na mojej – odparł Gandalf. – Jest niewzruszona. Odejdź stąd, a pierścień zostaw. Wyrzeknij się go. Oddaj Frodowi, a już ja twego siostrzeńca będę pilnował. Bilbo stał chwilę w napięciu i rozterce. Wreszcie westchnął. – Dobrze – powiedział z wysiłkiem. – Tak zrobię. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się trochę żałośnie. – Przecież w gruncie rzeczy po to urządzałem tę całą urodzinową zabawę, żeby rozdać mnóstwo prezentów i w ten sposób jakoś sobie ułatwić podarowanie także tego pierścienia. Okazało się, że to niewiele pomogło, ale szkoda, żeby wszystkie te przygotowania poszły na marne. Mój figiel spaliłby na panewce. – Tak, pozbawiłbyś całe przedsięwzięcie jedynego sensu, jaki w nim upatrywałem – rzekł Gandalf. – Więc zgoda – powiedział Bilbo. – Frodo dostanie pierścień razem z resztą majątku. – Odetchnął głęboko. – A teraz muszę już iść, bo ktoś mnie gotów tutaj przyłapać. Pożegnałem się, nie zniósłbym tej sceny po raz wtóry. Chwycił worek i ruszył ku drzwiom. – Masz pierścień w kieszeni – zauważył Czarodziej. – No, mam! – krzyknął Bilbo. – Pierścień, testament i mnóstwo innych dokumentów. Lepiej weź to wszystko i doręcz w moim imieniu. Tak będzie bezpieczniej.


– Nie, nie oddawaj mi pierścienia – rzekł Gandalf. – Połóż go nad kominkiem. Tam będzie leżał bezpiecznie, póki nie nadejdzie Frodo. Zaczekam tu na niego. Bilbo wyjął z kieszeni kopertę, ale kiedy ją kładł na parapecie obok zegara, ręka mu drgnęła i cała paczuszka spadła na podłogę. Nim Bilbo się schylił, Czarodziej go uprzedził, chwycił kopertę i umieścił nad kominkiem. Znowu skurcz gniewu przemknął przez twarz hobbita. Nagle jednak Bilbo rozpogodził się, odetchnął z ulgą i wybuchnął śmiechem. – No, stało się! – rzekł. – A teraz w drogę! Wyszli razem do sieni. Bilbo wziął ze stojaka ulubioną laskę i gwizdnął. Trzech krasnoludów, przerwawszy jakąś robotę, przybiegło z trzech różnych pokoi. – Czy wszystko gotowe? – spytał Bilbo. – Zapakowane i opatrzone nalepkami? – Wszystko gotowe – odpowiedzieli. – A więc w drogę! – I wyszedł przez frontowe drzwi. Noc była piękna, czarne niebo usiane gwiazdami. Bilbo spojrzał w górę, wciągnął w nozdrza pachnące powietrze. – Co za uciecha! Co za uciecha ruszać znów w drogę z krasnoludami. Do tego właśnie tęskniłem w gruncie rzeczy już od lat. Żegnaj! – powiedział, patrząc na swój stary dom i ukłonił się jego drzwiom. – Żegnaj, Gandalfie! – Do widzenia, Bilbo. Bądź ostrożny. Jesteś chyba już dość stary i może też dość rozumny. – Ostrożny? Co mi tam! Nie martw się o mnie. Jestem taki szczęśliwy, jak byłem w swoich najszczęśliwszych chwilach, a to znaczy: bardzo! Ale wybiła godzina. Wreszcie mnie znów nogi niosą – dodał, i cichutko, jakby dla siebie tylko, zaśpiewał w ciemnościach: A droga wiedzie w przód i w przód, Choć się zaczęła tuż za progiem – I w dal przede mną mknie na wschód, A ja wciąż za nią – tak jak mogę… Skorymi stopy za nią w ślad – Aż w szerszą się rozpłynie drogę, Gdzie strumień licznych dróg już wpadł… A potem dokąd? – rzec nie mogę[6]. Chwilę jeszcze stał w milczeniu. Potem, nie dodając już ani słowa, odwrócił się od świateł i głosów bijących z pola i z namiotów, okrążył swój ogród i zbiegł długą ścieżką w dół zbocza, a trzej towarzysze za nim. U stóp Pagórka przeskoczył żywopłot w najdogodniejszym miejscu i wyszedł na łąki, sunąc pośród nocy jak szelest wiatru w trawie. Gandalf jakiś czas patrzył za nim w ciemność. – Żegnaj, Bilbo kochany, do zobaczenia – szepnął i wrócił do środka. Kiedy wkrótce potem nadszedł Frodo, zastał Gandalfa siedzącego po ciemku i pogrążonego w myślach.


– Poszedł? – spytał. – Tak – odpowiedział Gandalf. – Poszedł wreszcie. – Wolałbym… a raczej łudziłem się aż do dzisiejszego wieczora nadzieją, że to tylko żart – rzekł Frodo. – Ale w głębi serca wiedziałem, że on naprawdę chce odejść. Zazwyczaj żartował z poważnych spraw. Szkoda, że nie przyszedłem wcześniej, żeby go pożegnać. – Sądzę, że on wolał wymknąć się cichcem – odparł Gandalf. – Nie martw się, Frodo. Teraz już nic mu nie grozi. Zostawił dla ciebie paczuszkę. Spójrz. Frodo zdjął z kominka list, przyjrzał mu się, lecz nie odpieczętował koperty. – Znajdziesz wewnątrz testament i różne inne dokumenty, o ile mi wiadomo – powiedział Czarodziej. – Od dziś jesteś panem na Bag End. Zdaje się, że w tej kopercie znajdziesz również złoty pierścień. – Pierścień! – wykrzyknął Frodo. – A więc i to mi zostawił? Ciekaw jestem dlaczego. No, może mi się przyda ten dar. – Może tak, a może nie – rzekł Gandalf. – Na twoim miejscu nie używałbym tego pierścienia. Ale przechowuj go w tajemnicy i strzeż pilnie. Teraz już idę spać. Frodo w roli pana domu poczuwał się do niemiłego obowiązku pożegnania gości. Po całym polu już się rozeszły wieści o dziwnych wydarzeniach, lecz Frodo nie mówił nic, powtarzając tylko formułkę, że „niewątpliwie jutro wszystko się wyjaśni”. Około północy zajechały powozy po najznakomitsze osoby. Jeden pojazd za drugim staczał się z Pagórka, uwożąc sytych, ale bardzo niezadowolonych hobbitów. Po tych gości, którzy niechcący zamarudzili dłużej, przyszli (zamówieni w tym celu z góry) ogrodnicy z taczkami. Noc z wolna przemijała. Słońce wstało wcześniej niż hobbici. Przed południem zjawili się (wezwani) pomocnicy, żeby uprzątnąć altany, stoły, krzesła, łyżki, noże, butelki, talerze, latarnie, donice z kwitnącymi krzewami, okruchy, papierki od cukierków, zapomniane torebki, rękawiczki, chustki do nosa, a także resztki potraw (bardzo skąpe). Potem zjawili się inni hobbici (niewzywani), a mianowicie Bagginsowie, Boffinowie, Bolgerowie, Tukowie i przedstawiciele wszystkich rodzin zamieszkujących stale lub chwilowo w bliskim sąsiedztwie. Około południa, gdy nawet ci, co najwięcej jedli i pili w nocy, stanęli znowu na nogach, zebrał się w Bag End tłum gości – nieproszonych, lecz spodziewanych. Frodo czekał w progu uśmiechnięty, chociaż wyraźnie znużony i zatroskany. Witał wszystkich grzecznie, ale nie dowiedzieli się od niego wiele więcej niż poprzednio. Na wszelkie pytania odpowiadał po prostu: „Pan Bilbo Baggins wyjechał. O ile mi wiadomo – na zawsze”. Część osób zaprosił do wnętrza domu, ponieważ Bilbo zostawił dla nich „słówko”. W sieni piętrzyły się paki i paczki rozmaitego kształtu oraz drobniejsze meble. Na każdej paczce i na każdym sprzęcie widniała kartka. Napisy na kartkach brzmiały mniej więcej tak: Na parasolu: „Dla Adelarda Tuka, żeby miał wreszcie WŁASNY parasol – od Bilba”. Adelard bowiem wynosił zwykle z domu Bilba parasole gospodarza lub jego gości. „Dla Dory Baggins ku pamięci DŁUGOTRWAŁEJ korespondencji – od kochającego Bilba” – na ogromnym koszu do papierów. Dora była siostrą Droga i najstarszą z żyjących krewniaczek Bilba i Froda, miała dziewięćdziesiąt dziewięć lat i od pół wieku zdążyła zapisać całe ryzy papieru dobrymi radami.


„Dla Mila Burrowsa, w nadziei, że mu się przyda ten prezent od B.B.” – na złotym piórze i butli atramentu. Milo z zasady nie odpowiadał na listy. „Do OSOBISTEGO UŻYTKU Angeliki – od wuja Bilba” – na okrągłym wklęsłym lusterku. Młoda Angelika Baggins nie taiła zachwytu dla własnej urody. „Na zbiory Hugona Bracegirdle’a – od jednego z ofiarodawców” – na pustej półce bibliotecznej. Hugo często pożyczał książki, lecz oddawał je jeszcze rzadziej niż inni hobbici. „Dla Lobelii Baggins z Sackville – W PREZENCIE” – na skrzynce ze srebrnymi łyżkami. Bilbo podejrzewał, że lwią część srebrnych łyżek, które zginęły z domu podczas jego poprzedniej wyprawy, wzięła właśnie Lobelia. Lobelia wiedziała dobrze, jak uzasadnione są te podejrzenia. Kiedy pojawiła się nieco później w Bag End, zrozumiała przytyk błyskawicznie, lecz równie błyskawicznie zabrała łyżki. Wymieniliśmy tylko parę wybranych podarków spośród mnóstwa podobnych. W ciągu długiego żywota Bilba w jego siedzibie nagromadziło się wiele różnych rzeczy. Nory hobbitów zwykle zagracają się z czasem, co w znacznej mierze przypisać można rozpowszechnionemu zwyczajowi obsypywania się wzajem podarkami. Nie znaczy to oczywiście, by wszyscy bardzo się wysilali na te urodzinowe prezenty, bywało wśród nich wiele starych mathom niewiadomego przeznaczenia, krążących po całej okolicy. Bilbo wszakże dawał zazwyczaj przedmioty specjalnie na ten cel kupione i zatrzymywał wszystko, co od innych dostał. Tego dnia stara norka została co nieco uprzątnięta z gratów. Na każdym pożegnalnym darze przypięta była karteczka własnoręcznie przez Bilba wypisana, a niektóre z tych bilecików zawierały jakąś aluzję lub dowcip. Przeważnie jednak były to rzeczy przydatne i dla obdarowanego miłe. Bardzo dobrze wyszli na prezentach Bilba biedacy, zwłaszcza sąsiedzi z zaułka Bagshot. Dziadunio Gamgee dostał dwa worki ziemniaków, nową łopatę, wełnianą kamizelę oraz butelkę maści na obolałe stawy. Sędziwy Rory Brandybuck w podzięce za hojną gościnność otrzymał tuzin butelek najszlachetniejszego trunku: mocne czerwone wino z winnicy Południowej Ćwiartki, stare i dostałe, bo pochodzące jeszcze z piwniczki ojca Bilba. Po osuszeniu pierwszej butelki Rory wybaczył Bilbowi wszystko i odtąd zawsze powtarzał, że Bilbo to wspaniały hobbit. Dla Froda zostało wszelkiego dobra pod dostatkiem. Oczywiście przypadły mu w udziale najcenniejsze sprzęty, książki, obrazy i mnóstwo mebli. Niczyje oko wszakże nie dostrzegło śladu ani znaku pieniędzy lub klejnotów. Wśród prezentów nie było najdrobniejszej bodaj monety czy choćby szklanego paciorka. Frodo niemało się natrudził tego popołudnia. Po okolicy migiem rozniosła się plotka, że w Bag End rozdają darmo cały dobytek. Wkrótce też ściągnął tłum hobbitów, którzy nie mieli tu nic do roboty, lecz nie sposób było się ich pozbyć. Porozdzierano nalepki, pomieszano prezenty, wybuchły kłótnie. Ten i ów próbował w sieni od razu wymieniać rzeczy lub handlować, a znaleźli się i tacy, którzy usiłowali zwędzić jakieś drobiazgi nie dla nich przeznaczone lub chwytali, co im pod rękę wpadło, jeśli rzecz wydawała się wzgardzona przez innych czy też po prostu niestrzeżona. Taczki i wózki zabarykadowały drogę spod bramy. Pośród tego zamętu zjawili się Bagginsowie z Sackville. Frodo właśnie wtedy wycofał się na chwilę, pozostawiając na straży swego przyjaciela Merry’ego Brandybucka. Gdy Otho gromkim głosem zażądał rozmowy z Frodem, Merry ukłonił się grzecznie.


– Frodo jest niezdrów – powiedział. – Poszedł odpocząć. – Schował się, oczywiście – rzekła Lobelia. – Ale chcemy go widzieć i nie ustąpimy. Proszę mu to powiedzieć. Merry zostawił ich na czas dość długi w sieni, zdążyli więc odkryć między pożegnalnymi prezentami łyżki przeznaczone dla Lobelii. Nie poprawiło im to humoru. Wreszcie zaproszono ich do gabinetu. Frodo siedział za stołem zarzuconym papierami. Sądząc z miny, czuł się rzeczywiście nieswojo, a w każdym razie tak się poczuł na widok Bagginsów z Sackville. Wstał z ręką w kieszeni, coś w niej jakby wymacując. Ale rozmawiał z gośćmi bardzo uprzejmie. Bagginsowie z Sackville zaczęli dość napastliwie. Ofiarowali Frodowi najniższe wyprzedażowe ceny (jak to między przyjaciółmi) za rozmaite cenne i nieopatrzone nalepkami przedmioty. Kiedy Frodo odpowiedział, że rozdaje wyłącznie rzeczy przez Bilba na ten cel przeznaczone, stwierdzili, że cała sprawa wydaje się mocno podejrzana. – Jedno dla mnie jest jasne – rzekł Otho – a mianowicie, że ty doskonale na tym wyjdziesz. Żądam okazania mi testamentu. Otho byłby spadkobiercą Bilba, gdyby stary hobbit nie usynowił Froda. Przeczytał dokument bardzo uważnie i prychnął gniewnie. Testament, na nieszczęście dla Otha, był jednoznaczny i prawomocny (sporządzony zgodnie z hobbickimi przepisami prawnymi, które między innymi wymagały podpisów siedmiu świadków, i to koniecznie czerwonym atramentem). – I tym razem figa! – powiedział do swej małżonki. – Po sześćdziesięciu latach oczekiwania! Łyżki! Kpiny! – Strzepnął palcami tuż pod nosem Froda i wyniósł się natychmiast. Ale Lobelii trudniej było się pozbyć. Gdy w jakiś czas później Frodo wszedł do holu, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, zastał Lobelię, która jeszcze się tu kręciła, myszkując, węsząc po kątach i opukując podłogę. Frodo stanowczo wyprowadził ją za drzwi, uwolniwszy najpierw od brzemienia licznych drobnych (lecz cennych) przedmiotów, które dziwnym trafem znalazły się w jej parasolce. Oblicze Lobelii wykrzywiło się w bolesnym napięciu, tak usilnie starała się wymyślić jakąś druzgocącą pożegnalną złośliwość; w braku lepszego pomysłu powiedziała, odwracając się w progu: – Pożałujesz tego jeszcze, młodzieńcze! Dlaczego nie wyniosłeś się razem z Bilbem? Nie tutaj twoje miejsce. Nie jesteś Bagginsem. Jesteś… jesteś Brandybuckiem! – Słyszałeś, Merry? To była obelga – rzekł Frodo, zamykając drzwi za Lobelią. – To był komplement – odparł Merry Brandybuck. – I, jak zwykle komplementy, nieprawdziwy. Obeszli razem całą norkę i przepędzili trzech młodocianych hobbitów (dwóch Boffinów i jednego Bolgera), którzy w jednej z piwnic zajęci byli wybijaniem dziur w ścianach. Frodo stoczył też potyczkę z małym Sanchem Proudfootem (wnukiem starego Oda), który rozpoczął wykopy w dużej spiżarni, twierdząc, że podłoga w tym miejscu dudni pustką. Legenda o złocie Bilba podniecała ciekawość i nadzieje; legendarne skarby (uzyskane w sposób tajemniczy, a kto wie, czy nie wręcz przestępczy) stają się, jak powszechnie wiadomo, własnością tego, kto je znajdzie, pod warunkiem że go nikt na poszukiwaniach nie zaskoczy. Po zwycięstwie nad Sanchem i wyrzuceniu go z domu Frodo padł w holu na fotel. – Czas zamknąć sklepik, Merry – rzekł. – Zarygluj drzwi i nie otwieraj już dzisiaj nikomu, choćby walił taranem. – I Frodo poszedł do kuchni, żeby się nareszcie pokrzepić filiżanką herbaty. Ledwie jednak usiadł, gdy u drzwi frontowych rozległo się delikatne kołatanie. „Pewnie Lobelia –


pomyślał. – Może przyszła jej poniewczasie do głowy jakaś naprawdę mordercza zniewaga i wraca, żeby mi ją powiedzieć. Ale to nic pilnego”. Pił dalej herbatę. Pukanie powtórzyło się, tym razem o wiele głośniejsze, lecz Frodo puszczał je mimo uszu. Nagle w oknie ukazała się twarz Czarodzieja. – Jeżeli mi nie otworzysz, Frodo, wysadzę drzwi tak, że przelecą przez norkę na wylot i wyskoczą po drugiej stronie Pagórka. – Gandalf! To ty, mój kochany! Już otwieram! – krzyknął Frodo pędząc do holu. – Proszę, proszę. Myślałem, że to Lobelia. – W takim razie jesteś całkowicie usprawiedliwiony. Ale widziałem ją przed chwilą po drodze Nad Wodą. Jechała bryczką, a minę miała taką, że na jej widok świeżo udojone mleko skwaśniałoby natychmiast. – Ja także omal nie skwaśniałem. Słowo daję, już chciałem użyć pierścienia Bilba, taką miałem ochotę zniknąć. – Nie rób tego – rzekł Gandalf, siadając. – Bądź ostrożny z tym pierścieniem. Właśnie między innymi po to przyszedłem, żeby ci jeszcze coś na ten temat powiedzieć. – Cóż więc mi powiesz? – A co już wiesz? – Tylko to, co mi Bilbo opowiedział. Słyszałem od niego całą historię, jak znalazł pierścień, jak go używał… podczas wyprawy, oczywiście. – Ciekaw jestem, jaką wersję ci opowiedział – rzekł Gandalf. – No, nie tę, którą opowiedział krasnoludom i powtórzył w swojej książce – odparł Frodo. – Mnie powiedział wszystko wkrótce po moim tu przybyciu. Mówił mi, że ty, Gandalfie, wymogłeś na nim prawdę, ale że chce, abym ja znał ją również. „Między nami nie trzeba sekretów, mój Frodo – rzekł – ale niech się to dalej nie rozejdzie. W każdym razie ten pierścień jest moją własnością”. – To bardzo interesujące – rzekł Gandalf. – A ty co myślisz o tym wszystkim? – Jeżeli chodzi o tę zmyśloną wersję, jakoby dostał go w prezencie – cóż, myślę, że prawda jest o wiele bardziej prawdopodobna, i nie rozumiem, dlaczego ją inaczej przedstawiał. Nigdy bym się tego po Bilbie nie spodziewał. Wydaje mi się, że w tym tkwi coś dziwnego. – Mnie się też tak wydaje. Ale osobom, które posiadają takie skarby, zwykle zdarzają się dziwne rzeczy… jeśli z nich robią użytek. Niech to będzie dla ciebie przestrogą i skłoni cię do wielkiej ostrożności. Pierścień ma zapewne inną jeszcze władzę, nie tylko tę, że pozwala ci znikać, ilekroć zechcesz. – Nie rozumiem – rzekł Frodo. – Ja także – odparł Czarodziej. – Zacząłem zastanawiać się nad tym dopiero od niedawna, właściwie od wczorajszego wieczora. Martwić się nie ma powodu. Ale jeżeli zechcesz posłuchać mojej rady, będziesz go używał bardzo rzadko albo nawet wcale. W każdym zaś razie, proszę cię, nie rób z niego nigdy takiego użytku, który by mógł wywołać plotki albo wzbudzić podejrzenia. Powtarzam raz jeszcze: pilnuj go dobrze i zachowuj w sekrecie. – Jakiś ty dzisiaj tajemniczy, Gandalfie! Czego się boisz? – Nie jestem zupełnie pewien, dlatego wolę na razie nic nie mówić. Kto wie, czy nie będę mógł powiedzieć ci więcej po powrocie. Bo teraz już odchodzę. Tymczasem niech to starczy na pożegnanie.


Gandalf wstał. – Odchodzisz już? – zawołał Frodo. – Myślałem, że zostaniesz co najmniej przez tydzień. Liczyłem na twoją pomoc. – Zamierzałem zostać, ale musiałem zmienić plany. Możliwe, że będę w podróży dość długo, na pewno jednak wrócę do ciebie, jak się da najprędzej. Ani się spodziewasz, kiedy mnie znów zobaczysz. Wśliznę się cichcem. Nieprędko odwiedzę ten kraj jawnie. Zauważyłem, że nie cieszę się tutaj zbytnią popularnością. Hobbici powiadają, że przysparzam im kłopotów i zakłócam spokój. Niektórzy nawet oskarżają mnie o porwanie Bilba czy bodaj o gorsze jeszcze sprawki. Jeśli chcesz wiedzieć, to krążą plotki, że uknułem do spółki z tobą spisek, by zawładnąć majątkiem Bilba. – Niektórzy? – krzyknął Frodo. – To znaczy Otho i Lobelia. Co za nikczemność! Oddałbym im chętnie Bag End i całą resztę, byle odzyskać Bilba i z nim razem włóczyć się po kraju. Kocham nasz Shire. Ale chwilami żałuję, że nie poszedłem w świat z Bilbem. Wciąż sobie zadaję pytanie, kiedy go znowu zobaczę. – Ja także – powiedział Gandalf. – Zadaję sobie prócz tego wiele innych pytań. Do widzenia, Frodo! Bądź ostrożny. Spodziewaj się mnie szczególnie w najbardziej niespodziewanych momentach. Do widzenia! Frodo odprowadził go do drzwi. Gandalf raz jeszcze podniósł rękę na pożegnanie i ruszył przed siebie zdumiewająco żwawym krokiem; Frodo jednak spostrzegł, że stary Czarodziej garbi się wbrew swoim zwyczajom, jak gdyby przytłoczony ciężkim brzemieniem. Wieczór już zapadał i sylwetka starca w szarym płaszczu szybko roztopiła się w zmierzchu. Długi czas upłynął, nim go Frodo ujrzał znowu.


ROZDZIAŁ 2 CIEŃ PRZESZŁOŚCI Plotki nie ucichły ani po dziewięciu, ani nawet po dziewięćdziesięciu dziewięciu dniach. Przez rok z górą w Hobbitonie i w całym Shire gadano o powtórnym zniknięciu pana Bilba Bagginsa, a jeszcze dłużej zachowało się wspomnienie tego wypadku. Opowiadano o nim małym hobbitom wieczorami przy kominku i wreszcie Szalony Baggins, który znikał w huku i błysku gromu, a wracał z workami klejnotów i złota, stał się ulubionym bohaterem legendy i żył w niej przez długie lata, nawet wówczas, kiedy od dawna zapomniano o wszystkich prawdziwych związanych z tym zdarzeniach. Na razie wszakże powszechna opinia okolicy głosiła, że Bilbo, zawsze trochę postrzelony, zwariował w końcu do reszty i wyleciał w powietrze. Niewątpliwie spadł potem do stawu albo do rzeki i zginął tragiczną, aczkolwiek nie przedwczesną śmiercią. Winę za to przypisywano najczęściej Gandalfowi. „Byle ten przeklęty czarodziej pozostawił Froda w spokoju, to może jeszcze chłopak ustatkuje się i wyjdzie na rozsądnego hobbita” – mówiono. Wszelkie pozory świadczyły, że Czarodziej rzeczywiście zostawia Froda w spokoju i że Frodo się ustatkował, jakkolwiek wcale nie dawał dowodów hobbickiego rozsądku. Przeciwnie, od początku robił, co mógł, żeby odziedziczyć po wuju również reputację dziwaka. Nie chciał włożyć żałoby i w następnym roku wydał przyjęcie dla uczczenia sto dwunastych urodzin Bilba, które nazwał Ucztą Stu i Tuzina. Przyjęcie nie do końca odpowiadało tej nazwie, jako że zaproszono tylko dwudziestu gości, podawano jednak kilka posiłków, podczas których – wedle hobbickiego wyrażenia – jadło sypało się jak lawina, a trunki lały się jak deszcz. Niejeden hobbit gorszył się, lecz Frodo nie odstępował od zwyczaju święcenia co rok urodzin Bilba. Mówił, że nie przypuszcza, aby wuj umarł. Gdy go pytano, gdzie wobec tego Bilbo przebywa, wzruszał tylko ramionami. Żył samotnie, wzorem Bilba, lecz miał sporo przyjaciół, szczególnie wśród młodych hobbitów (zwłaszcza między potomstwem Starego Tuka), którzy za swych dziecinnych lat lubili Bilba i często odwiedzali Bag End. Do tego grona należeli Folko Boffin i Fredegar Bolger, ale najserdeczniejszymi druhami Froda byli Peregrin Tuk (zwany potocznie Pippinem) i Merry Brandybuck (jego imię brzmiało właściwie Meriadok, rzadko jednak o tym pamiętano). Z nimi to Frodo wędrował po całym kraju, lecz częściej jeszcze wałęsał się samopas; ku zdumieniu rozsądnych hobbitów spotykano go nieraz w gwiaździste noce z dala od domu, pośród wzgórz i lasów. Merry i Pippin podejrzewali, że Frodo odwiedza niekiedy elfów, podobnie jak dawniej Bilbo. Z biegiem lat także o nim zaczęto mówić, że „dobrze się trzyma”, wyglądał bowiem wciąż na krzepkiego i energicznego hobbita, który ledwie wyrósł z lat chłopięcych. „Jak się komuś szczęści, to już we wszystkim” – mówili sąsiedzi. Ale dopiero gdy Frodo zbliżył się do pięćdziesiątki, u hobbitów zazwyczaj wieku już większej stateczności, zaczęto się dziwić na dobre. Sam Frodo, ochłonąwszy po wstrząsie, przekonał się, że samodzielność oraz rola Pana Bagginsa z Bag End to rzeczy dość przyjemne. Przez kilka lat czuł się szczęśliwy i niewiele myślał o przyszłości. Ale chociaż nie zdawał sobie z tego jasno sprawy, z każdym rokiem bardziej żałował, że nie poszedł wraz z Bilbem w świat. Przyłapywał się niekiedy – zwłaszcza jesienią – na marzeniach o dzikich krajach, a w snach zwidywały mu się dziwne góry, których nigdy w rzeczywistości nie widział. Mówił sobie: „Może kiedyś i ja przeprawię się przez Rzekę”. Ale druga połowa jego duszy


odpowiadała zawsze: „Jeszcze nie dziś”. Tak minęła mu czterdziestka i zbliżały się pięćdziesiąte urodziny; pięćdziesiątkę uważał za liczbę znamienną (czy może wręcz groźną), bo przecież w tym właśnie wieku Bilbo dał się niespodzianie porwać przygodzie. Ogarnął więc Froda niepokój, a stare ścieżki zdawały mu się teraz zbyt wydeptane. Przyglądał się mapom, rozmyślając, co też znajduje się poza ich marginesem: na mapach sporządzanych w Shire za granicami kraju widniały tylko białe plamy. Frodo zaczął coraz dalej wypuszczać się na wędrówki i coraz częściej włóczył się samotnie. Merry i wszyscy przyjaciele obserwowali go z niepokojem. Nieraz widywano go gawędzącego z obcymi wędrowcami, którzy podówczas licznie pojawiali się w Shire. Krążyły pogłoski, że gdzieś na świecie dzieją się dziwne rzeczy, a że w owym czasie Gandalf od wielu lat nie pojawiał się ani nie przysyłał wieści, Frodo sam starał się, jak mógł, o nowiny. Elfowie, rzadko odwiedzający Shire, teraz ciągnęli wieczorami przez lasy na zachód, ale nie widywano, by wracali; oni jednak opuszczali Śródziemie i nie zajmowali się dłużej jego problemami. Krasnoludów natomiast widywano więcej niż kiedykolwiek. Oczywiście, starodawny szlak ze wschodu na zachód przecinał Shire i, zmierzając do Szarej Przystani, krasnoludowie zawsze go używali, gdy podróżowali do swoich kopalń w Górach Błękitnych. Od nich to czerpano głównie wiadomości z odległych stron – o ile hobbici w ogóle raczyli się nimi interesować. Zwykle krasnoludowie mało mówili, a hobbici jeszcze mniej zadawali pytań. Teraz jednak Frodo często spotykał dziwnych krasnoludów, odmiennych nieco od znanych mu dotychczas, a przybywających z południa. Byli zatroskani, a ten i ów szeptał coś o Nieprzyjacielu i o Krainie Mordor. Nazwę tę znali hobbici jedynie z legend mrocznej przeszłości, przetrwała ona niby cień na dnie ich pamięci, a brzmiała złowieszczo i niepokojąco. Ponoć zła moc, wygnana przez Białą Radę z Mrocznej Puszczy, pojawiła się ponownie w większej jeszcze potędze w starych warowniach Mordoru. Krążyły wieści, że odbudowana została Czarna Wieża. Stamtąd władza złych sił rozpościerała się daleko i szeroko; a hen na wschodzie i południu toczyły się wojny i rosła groza. Orkowie znów rozmnożyli się w górach. Trolle grasowały, a nie były już tępe jak ongi, lecz przebiegłe i uzbrojone w morderczy oręż. Szeptano także o jakichś stworach jeszcze groźniejszych, które nie miały nazwy. Niewiele z tego wszystkiego docierało oczywiście do uszu przeciętnych hobbitów. Lecz coś niecoś usłyszeli nawet najbardziej głusi i najszczelniej zamknięci w swoich norach; ci zaś, których interesy zmuszały do wypraw na pogranicze kraju, widywali dziwne rzeczy. Rozmowa, która toczyła się „Pod Zielonym Smokiem” Nad Wodą pewnego wiosennego wieczora roku pięćdziesiątych urodzin Froda, jest dowodem, że pogłoski dotarły nawet do najcichszych zakątków Shire’u, jakkolwiek większość hobbitów wciąż jeszcze przyjmowała je śmiechem. W kącie przy kominie siedział Sam Gamgee, a naprzeciw niego Ted Sandyman, syn młynarza; inni hobbici, okoliczni wieśniacy, przysłuchiwali się ich rozmowie. – Co tu mówić, dziwne rzeczy słyszy się ostatnimi czasy – powiedział Sam. – Ech! – odparł Ted. – Słyszy, kto chce słuchać. Ja tam, jeśli mi się chce dziwów, wolę w domu stare gadki przy kominie i bajki dla dzieci. – Masz rację – rzekł Sam. – Więcej w tych bajkach prawdy, niż ci się zdaje. Kto je wymyślił? Weź na przykład smoki… – Dziękuję pięknie, nie wezmę – odparł Ted. – Słyszałem o smokach, kiedy byłem smarkaczem,


ale nie ma powodu, żeby w nie wierzyć. Nad Wodą w każdym razie jest tylko jeden smok, i to zielony! – zakończył, wywołując ogólny śmiech na sali. – Prawda! – rzekł Sam, śmiejąc się razem z wszystkimi. – Ale co powiesz o tych drzewoludach, o tych olbrzymach, czy jak ich tam nazwać? Powiadają, że jednego takiego widziano niedawno za Północnymi Moczarami i że był wyższy niż drzewa. – Kto powiada? – Choćby mój krewniak Hal. Pracuje u pana Boffina za Pagórkiem i chadza na polowania do Północnej Ćwiartki. Hal widział tego olbrzyma. – Gada, byle gadać. Hal zawsze niby coś widzi, a najpewniej to, czego wcale nie ma. – Ten był podobno wysoki jak wiąz, a co krok zrobił, to siedem łokci przeskoczył tak lekko, jakby to był jeden cal. – Bo też pewnie to nie był nawet jeden cal. Założę się, że chłopak widział po prostu wielki wiąz. – Ale on szedł, mówię ci! – odparł Sam. – A zresztą, na Północnych Moczarach nie ma wiązów. – No to Hal nawet wiązu nie widział – rzekł Ted. Słuchacze zaśmiali się i przyklasnęli, uważając, że Ted przegadał Sama. – Mów sobie, co chcesz – powiedział Sam – ale nie zaprzeczysz, że prócz Hala inni też widują dziwnych podróżnych, co ciągną przez Shire. A zauważ, że byłoby ich więcej jeszcze, gdyby wielu nie zawracano od naszej granicy. Nigdy Pogranicznicy nie mieli tyle roboty, co teraz. A słyszałem też, że elfowie wędrują na zachód. Podobno idą do portów, gdzieś aż za Białe Wieże. – Mówiąc to Sam wskazał ręką jakiś niewyraźny kierunek, ani on bowiem, ani nikt z obecnych nie wiedział dokładnie, jak daleko jest z Shire’u do Morza, leżącego gdzieś za starymi wieżami, na zachód od granic kraju. Dawna tradycja głosiła jednak, że istnieje tam Szara Przystań, z której niegdyś wypłynęły statki elfów, by nigdy już nie powrócić. – Płyną, płyną, płyną za Morze, przeprawiają się na Zachód i porzucają nas – rzekł Sam niemal śpiewnie i potrząsnął głową uroczyście i smutno. Ale Ted się roześmiał. – Ano, to nic nowego, jeśli wierzyć starym bajkom. Nie wiem też, dlaczego ty albo ja mielibyśmy się z tego powodu martwić. Niech sobie płyną! Założę się zresztą, żeś ich nie widział. Nikt z Shire’u tego nie widział na własne oczy. – Bo ja wiem… – w zamyśleniu odparł Sam. Kiedyś wydało mu się w lesie, że widzi elfa, i nie stracił dotychczas nadziei, że zobaczy ich jeszcze w życiu więcej. Z wszystkich legend, jakie za młodu słyszał, największe wrażenie zrobiły na nim strzępy na pół zapomnianych opowieści o elfach, przechowujące się wśród hobbitów. – Są nawet w naszej okolicy hobbici, którzy przyjaźnią się z elfami i dostają od nich wiadomości – rzekł. – Na przykład pan Baggins, mój pracodawca. Mówił mi, że elfowie odpływają, a on wie o nich coś niecoś. Stary pan Bilbo wiedział więcej; nieraz z nim o tym rozmawiałem, kiedy byłem małym chłopcem. – No, ci obaj mają bzika – odparł Ted. – W każdym razie stary Bilbo miał bzika, a Frodo zaczyna bzikować. Jeżeli do nich będziesz chodzić po wiadomości, to ci nigdy bajek nie zabraknie. A teraz, przyjaciele, czas mi już do domu. Wasze zdrowie! – Osuszył kufel i wyszedł hałaśliwie. Sam siedział w milczeniu, nic już więcej nie mówiąc. Miał o czym myśleć. Po pierwsze o tym, że w ogrodzie Bag End jest dużo do roboty i że czeka go nazajutrz pracowity dzień, jeżeli pogoda się poprawi. Trawa rośnie szybko. Sam jednak myślał nie tylko o ogrodnictwie. Po chwili westchnął,


wstał i wyszedł z gospody. Był początek kwietnia, niebo rozjaśniło się po deszczu. Słońce już stało nisko, chłodny, blady wieczór spokojnie roztapiał się w noc. Sam szedł pod pierwszymi gwiazdami przez cały Hobbiton, a później na Pagórek ku domowi, z cicha, w zamyśleniu pogwizdując. W tym właśnie czasie po długiej nieobecności wrócił Gandalf. Od dnia urodzinowej zabawy przez trzy lata nie pokazywał się wcale. Potem wpadł do Froda na krótko, przyjrzał mu się uważnie i znów ruszył w świat. W ciągu następnego roku czy dwóch lat bywał dość często, zjawiał się niespodziewanie po zmierzchu i bez pożegnania znikał przed świtem. Nie chciał nic mówić o swoich zajęciach i podróżach, zdawało się, że ciekaw jest nade wszystko błahych wiadomości o zdrowiu i trybie życia Froda. Nagle wizyty się urwały. Od ponad dziewięciu lat Frodo nie widział go ani o nim nie słyszał, aż wreszcie zaczął podejrzewać, że Gandalf już nigdy nie wróci, że przestał się interesować hobbitami. Tego wszakże wieczora, kiedy Sam o zmierzchu szedł ku domowi, u okna gabinetu Froda rozległo się znajome kołatanie. Frodo powitał starego przyjaciela ze zdumieniem i szczerą radością. Bacznie przyjrzeli się sobie nawzajem. – Wszystko w porządku, co? – spytał Gandalf. – Nic się nie zmieniłeś, mój Frodo. – Ty także – odparł Frodo, ale w głębi serca pomyślał, że Gandalf postarzał się i twarz ma bardziej niż dawniej zatroskaną. Zaczął więc nalegać, by mu opowiedział o sobie i szerokim świecie. Wkrótce rozgadali się i do późna w noc nie mogli się dość nagadać. Nazajutrz po późnym śniadaniu Czarodziej siedział z Frodem pod otwartym oknem w gabinecie. Na kominku palił się wesoło ogień, lecz słońce mocno już przygrzewało, a wiatr dmuchał od południa. Świat lśnił świeżością, młoda wiosenna zieleń puszczała się na polach i na gałęziach drzew. Gandalf myślał o innej wiośnie, sprzed blisko osiemdziesięciu lat, kiedy to Bilbo wybiegł ze swego domu bez chustki do nosa. Dziś Czarodziej włosy miał może bielsze niźli wówczas, brodę dłuższą i brwi jeszcze bardziej krzaczaste, a twarz poznaczoną zmarszczkami trosk i mądrości, lecz oczy błyszczały mu tak samo, a ćmił fajkę i puszczał kółka dymu z nie mniejszym niż dawniej zapałem i przyjemnością. Palił teraz w milczeniu, a i Frodo nie odzywał się, zatopiony w myślach. Mimo blasku poranka dostrzegał czarny cień wieści, które przyniósł Gandalf. Wreszcie przerwał ciszę. – Tej nocy zacząłeś mi opowiadać dziwne rzeczy o moim pierścieniu, Gandalfie – rzekł. – Potem umilkłeś, bo, jak mówiłeś, z takimi sprawami lepiej czekać na światło dzienne. Czy nie sądzisz, że powinieneś teraz dokończyć historii? Powiedziałeś, że ten pierścień jest niebezpieczny, o wiele bardziej niebezpieczny, niż przypuszczam. Czym więc mi grozi? – Wielu różnymi niebezpieczeństwami – odparł Czarodziej. – Jest potężniejszy, niż śmiałem się zrazu domyślać, tak potężny, że w końcu owładnąłby każdą śmiertelną istotą, która by go miała w posiadaniu. To on by posiadł swego właściciela. Dawnymi czasy w Eregionie wyrabiano wiele takich zaczarowanych, magicznych, jak to się mówi, pierścieni, a były wśród nich oczywiście rozmaite: jedne bardziej, inne mniej potężne. Te słabsze stanowiły jakby tylko wprawki w rzemiośle nierozwiniętym jeszcze w pełni i były dla


kowali elfów zaledwie zabawką, lecz, moim zdaniem, niebezpieczną dla zwykłych śmiertelników. Ale Wielkie Pierścienie, Pierścienie Władzy, są wręcz groźne. Widzisz, Frodo, śmiertelnik, który ma jeden z tych Wielkich Pierścieni, nie umiera, lecz także nie rośnie ani nie zyskuje większej żywotności, po prostu trwa, aż wreszcie nuży go każda minuta. Jeżeli zaś często używa Pierścienia, żeby się ukryć przed wzrokiem innych stworzeń, w końcu zanika, staje się już trwale niewidzialny, żyje w półmroku, widziany tylko przez ciemne moce, które rządzą Pierścieniami. Tak, wcześniej lub później – później, jeśli od początku był silny i miał dobrą wolę; lecz ani siła, ani dobra wola nie ostaną się w końcu – wcześniej lub później ciemne moce go pochłoną. – Jakież to okropne! – rzekł Frodo. Na długą chwilę zapadła cisza. Z ogrodu dobiegał szczęk nożyc, bo Sam Gamgee strzygł trawnik. – Od jak dawna wiesz o tym? – spytał wreszcie Frodo. – I co z tego wszystkiego wiedział Bilbo? – Jestem przekonany, że Bilbo nie wiedział nic ponad to, co ci mówił – rzekł Gandalf. – Z pewnością, mimo że obiecałem mu czuwać nad tobą, nie powierzyłby ci nic takiego, co uważałby za groźbę dla twego bezpieczeństwa. Myślał, że ten pierścień jest bardzo piękny i bardzo użyteczny w potrzebie, a siebie samego winił za to, że dzieje się z nim coś dziwnego. Powiedział mi, że natrętnie narzuca się jego myślom, że wciąż się niepokoi o ten swój skarb, ale nie podejrzewał, że to pierścień jest sprawcą zła. A jednak zauważył, że trzeba go pilnować, że pierścień zmienia rozmiar i wagę, kurczy się albo rozszerza w niepojęty sposób i umie nagle zsunąć się z palca, który przedtem mocno obciskał. – Tak, ostrzegł mnie przed tym w pożegnalnym liście – powiedział Frodo – dlatego zawsze trzymam pierścień na łańcuszku. – Bardzo rozumnie – rzekł Gandalf. – Lecz sprawy własnej długowieczności Bilbo wcale nie kojarzył z tym pierścieniem. Całą zasługę przypisywał swojej krzepie i bardzo się nią chełpił. Mimo to ogarnął go ostatnio niepokój i czuł się nieswój: cienki i rozciągnięty, jak mówił. Znak, że pierścień zdobywał nad nim władzę. – Od jak dawna wiedziałeś to wszystko? – spytał znowu Frodo. – Co wiedziałem? – rzekł Gandalf. – Wiedziałem o wielu rzeczach, o których tylko Mędrcy wiedzą. Ale jeżeli pytasz, co wiedziałem o tym właśnie pierścieniu, to mogę się przyznać, że jeszcze i dziś nie wiem nic pewnego. Muszę przeprowadzić ostatnią próbę. Nie wątpię jednak, że zgadłem trafnie. A kiedy zacząłem się po raz pierwszy domyślać prawdy? – Czarodziej zadumał się, szukając odpowiedzi w swej pamięci. – Zaraz… zaraz… Bilbo znalazł pierścień w tym samym roku, kiedy Biała Rada wygnała ciemne moce z Mrocznej Puszczy, na krótko przed Bitwą Pięciu Armii. Już wtedy cień omroczył moje serce, chociaż nie wiedziałem, czego właściwie się lękam. Często zastanawiałem się, w jaki sposób Gollum dostał w swoje ręce Wielki Pierścień, bo że to był Wielki Pierścień, od początku zdawało się niewątpliwe. Później usłyszałem z ust Bilba dziwną historię o „wygraniu” Pierścienia i nie mogłem w nią uwierzyć. Kiedy w końcu wydobyłem całą prawdę, zrozumiałem natychmiast, że Bilbo starał się udowodnić niezbicie swoje prawo do tego klejnotu. Tak samo jak Gollum, który mówił, że dostał go w prezencie na urodziny. Podobieństwo tych dwóch kłamstw nie dawało mi spokoju. Zrozumiałem, że pierścień ma w sobie trującą moc, która od pierwszej chwili oddziaływa na każdego, kto go posiądzie. To było pierwsze poważne ostrzeżenie, że nie wszystko jest w porządku. Nieraz powtarzałem Bilbowi, że lepiej takich pierścieni nie


używać, ale przyjmował te rady niechętnie, a wkrótce nawet zaczął się za nie gniewać. Niewiele więcej mogłem zrobić. Nie mogłem odebrać mu pierścienia, bo wynikłyby z tego jeszcze gorsze nieszczęścia; zresztą nie miałem prawa. Pozostawało tylko czekać i czuwać. Może powinienem był zasięgnąć rady u Sarumana Białego, ale zawsze mnie coś od tego powstrzymywało. – Kto to jest? – spytał Frodo. – Nigdy o nim nie słyszałem. – Możliwe – odparł Gandalf – bo on nie zajmował się ani nie zajmuje hobbitami. To wielka osobistość wśród Mędrców. Głowa naszego bractwa i przewodniczący Rady. Ma głęboką wiedzę, ale dumę nie mniejszą, więc nie znosi, by ktoś wtrącał się do jego spraw. Wiedza o pierścieniach elfów, czy to wielkich, czy małych, stanowi jego własną dziedzinę. Z dawna ją studiuje, poszukując zagubionego sekretu tej sztuki. Kiedy jednak na Radzie dysputowano o Wielkich Pierścieniach, nie ujawnił ze swej wiedzy nic, co by potwierdzało moje obawy. To uśpiło moje wątpliwości, chociaż nie był to sen spokojny. Dalej czuwałem i czekałem. Bilbo, jak się zdawało, miewał się dobrze, a lata płynęły. Tak, lata płynęły, lecz nie wyrządzały mu żadnej szkody. Nie znać było po nim podeszłego wieku. Znowu cień padł na moje serce. Mówiłem sobie jednak: „No, cóż, Bilbo przecież pochodzi po kądzieli z długowiecznej rodziny. Jeszcze ma czas. Czekajmy!”. I czekałem. Aż do owego wieczora, kiedy Bilbo opuścił ten dom. To, co wówczas mówił i robił, przeraziło mnie tak, że już żadne słowa Sarumana nie mogły mnie uspokoić. Wreszcie przekonałem się, że bez wątpienia działa tu jakaś ciemna, groźna siła. Większość lat, które odtąd minęły, poświęciłem na wykrycie prawdy. – Ale szkoda nie jest chyba nie do naprawienia? – spytał Frodo zatroskany. – Z czasem Bilbo wróci do siebie, prawda? Chodzi mi o to, czy odnajdzie spokój? – Od razu poczuł się lepiej – rzekł Gandalf. – Ale jedna tylko na świecie Potęga wie wszystko o Pierścieniach i o ich wpływie. Nie ma zaś, o ile mi wiadomo, na całym świecie Potęgi, która by wiedziała wszystko o hobbitach. Pośród Mędrców tylko ja badam sprawy hobbitów: to skromna gałąź wiedzy, lecz pełna niespodzianek. Hobbici są miękcy jak masło, a przecież stają się czasem twardzi jak korzenie starego drzewa. Myślę, że niektórzy z nich potrafią opierać się władzy Pierścieni znacznie dłużej, niż przypuszcza wielu Mędrców. Toteż, moim zdaniem, nie ma powodu martwić się o Bilba. Oczywiście, miał ten pierścień przez długie lata i używał go, będzie więc pewnie trzeba czekać dość długo, nim otrząśnie się całkowicie z jego wpływu, to znaczy, nim będzie mógł bez niebezpieczeństwa znów go zobaczyć. Ale poza tym może żyć szczęśliwie przez wiele jeszcze lat, po prostu będzie wciąż takim samym hobbitem, jak w chwili, gdy go zostawił. Bo wyrzekł się go w końcu z własnej woli, to bardzo ważne. Nie, o Bilba już się przestałem martwić, odkąd pozbył się tego klejnotu. To za ciebie czuję się teraz odpowiedzialny. Od tamtego wieczora, gdy Bilbo odszedł, z głęboką troską myślę o tobie i o wszystkich uroczych, niemądrych, bezradnych hobbitach. Bolesny by to był cios dla świata, gdyby Czarna Potęga zawładnęła Shire’em; gdyby poczciwi, weseli, głupi Bolgerowie, Hornblowerowie, Boffinowie, Bracegirdle’owie i wszyscy inni, nie mówiąc już o śmiesznych Bagginsach, popadli w niewolę. Frodo zadrżał. – Dlaczego miałoby to nas spotkać? – spytał. – Czy on by chciał takich niewolników? – Jeśli chcesz wiedzieć prawdę – odparł Gandalf – myślę, że jak dotąd – zauważ: jak dotąd! – wcale nie spostrzegł istnienia hobbitów. Powinniście się z tego cieszyć. Ale era bezpieczeństwa dla


was się skończyła. On was nie potrzebuje – ma dość sług i to bardziej użytecznych – lecz już teraz o was nie zapomni. Wolałby widzieć hobbitów w nieszczęściu i pod jarzmem niż szczęśliwych i wolnych. Pamiętaj, że istnieje na świecie złośliwość i zemsta. – Zemsta? – rzekł Frodo. – Za co? Wciąż jeszcze nie rozumiem, co to ma wspólnego z Bilbem, ze mną i z naszym pierścieniem. – Bardzo dużo – odparł Gandalf. – Nie wiesz dotychczas nic o najistotniejszym niebezpieczeństwie. Ale się dowiesz. Ja sam nie byłem jeszcze tego pewien, kiedy odwiedzałem twój dom poprzednim razem, dziś jednak pora, bym ci wszystko powiedział. Daj mi na chwilę ten pierścień. Frodo wyciągnął pierścień z kieszeni spodni, gdzie spoczywał umocowany na łańcuszku zwisającym od pasa. Odpiął go i powolnym gestem podał Gandalfowi. Pierścień nagle zaciążył mu na dłoni, jakby klejnot – albo sam Frodo – nie życzył sobie, by Czarodziej go dotykał. Gandalf podniósł obrączkę w palcach. Była z czystego, szlachetnego złota. – Czy dostrzegasz tu jakieś znaki? – spytał. – Nie – rzekł Frodo. – Nic nie ma. Gładkie złoto, nie znać na nim żadnej rysy ani śladów czasu. – A więc patrz! Ku zdumieniu i rozpaczy Froda Czarodziej nagle cisnął pierścień w żar zgromadzony w kącie kominka. Frodo krzyknął i chwycił szczypce, ale Gandalf go powstrzymał. – Czekaj! – rzucił tonem rozkazu i spod krzaczastych brwi żywo spojrzał na Froda. Pozornie pierścień się nie zmienił. Po jakimś czasie Gandalf wstał, zamknął okiennice, zaciągnął zasłony. W pokoju zapanowała ciemność i cisza, tylko z ogrodu dolatywał stłumiony szczęk nożyc, bo Sam pracował teraz tuż pod oknem. Czarodziej przez chwilę jeszcze patrzył w ogień, wreszcie schylił się, szczypcami wyciągnął pierścień z paleniska i natychmiast wziął w rękę. Frodo krzyknął przerażony. – Jest zupełnie chłodny – rzekł Gandalf. – Trzymaj! Frodo niechętnie nadstawił dłoń. Pierścień wydał mu się cięższy i grubszy niż przedtem. – Podnieś go wyżej – rzekł Gandalf – i przyjrzyj się uważnie. Frodo usłuchał i dostrzegł teraz zarówno na zewnętrznej, jak i wewnętrznej stronie pierścienia znaki niezwykle delikatne, delikatniejsze niż pismo najcieńszego nawet pióra; linie ognia układały się jakby w litery i wiązały w tekst. Błyszczały olśniewająco, a jednak wydawały się odległe, jakby świeciły z wielkiej głębi.


– Nie umiem czytać ognistych liter – drżącym głosem powiedział Frodo. – Nie – rzekł Gandalf – ale ja umiem. To starożytny alfabet elfów, lecz słowa są w języku Mordoru, którego tutaj nie chcę używać. Przetłumaczone na Wspólną Mowę znaczą mniej więcej tyle: Jeden Pierścień, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać. To dwa wiersze z prastarego poematu, znanego w tradycji elfów: Trzy Pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem, Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach, Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych, Jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie, Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie[7]. Gandalf umilkł, a potem z wolna, z naciskiem rzekł: – To jest właśnie Pierścień-władca, ten Jedyny, który rządzi wszystkimi. Pierścień, który ktoś zgubił przed wiekami, z wielkim uszczerbkiem dla swojej potęgi. Ten ktoś bardzo pragnie go odzyskać, lecz nam nie wolno do tego dopuścić. Frodo milczał osłupiały. Zdawało mu się, że strach wyciągnął nad nim ogromną łapę, jakby ze Wschodu nadpływała czarna chmura, by go pochłonąć. – Ten pierścień! – wyjąkał. – Jakim cudem dostał się właśnie mnie? – Ach! – odparł Gandalf. – To bardzo długa historia. Jej początek sięga w Czarne Lata, w przeszłość, której dziś nikt prócz uczonych mistrzów nie pamięta. Gdybym chciał opowiedzieć ci wszystko, siedzielibyśmy tutaj dopóty, dopóki wiosna nie zmieniłaby się w zimę. Tej nocy mówiłem ci o Sauronie Wielkim, Władcy Ciemności. Pogłoski, które doszły do twoich


uszu, są prawdziwe: Sauron rzeczywiście ocknął się znowu, odzyskał siły, opuścił swoje leże w Mrocznej Puszczy i wrócił do dawnej twierdzy, do Czarnej Wieży w Krainie Mordor. Tę nazwę znają nawet hobbici, bo majaczyła niby cień na marginesach starych legend. Po każdej klęsce i po latach ciszy Cień przybiera inną postać i urasta na nowo. – Wolałbym, żeby się to nie zdarzyło akurat za mojego życia – powiedział Frodo. – Ja także – odparł Gandalf. – Podobnie jak wszyscy, którym wypadło żyć w takich czasach. Ale nie mamy na to wpływu. Od nas zależy jedynie użytek, jaki zechcemy zrobić z darowanych nam lat. A nasz czas zapowiada się czarno! Nieprzyjaciel szybko rośnie w potęgę. Sądzę, że plany jego jeszcze nie dojrzały, lecz już dojrzewają. Czekają nas ciężkie próby. Nie ominęłyby nas zresztą, nawet gdyby nie dotknęło nas to straszliwe zrządzenie losu. Nieprzyjacielowi brak wciąż jeszcze jednej rzeczy, która by mu dała siłę i władzę, by zmiażdżyć wszelki opór, złamać ostatnie linie obrony, po raz wtóry pogrążyć wszystkie kraje w ciemnościach. Brak mu tego Jedynego Pierścienia. Trzy najpiękniejsze ukryli przed nim władcy elfów, tych trzech nigdy jego ręka nie dotknęła i nie splamiła. Siedem Pierścieni było w posiadaniu królów krasnoludzkich, lecz trzy z nich Sauron odzyskał, a cztery pozostałe zniszczyły smoki. Dziewięć ofiarował śmiertelnym ludziom, dumnym, możnym ludziom, których w ten sposób usidlił. Dawno, dawno temu ulegli oni władcy Jedynego Pierścienia i stali się upiorami, cieniami wielkiego Cienia, jego najokrutniejszymi sługami. Dawno, dawno temu… Minęło wiele lat od owych czasów, kiedy Dziewięciu grasowało po świecie. Ale kto wie? Skoro Cień znowu powstaje, może i tych Dziewięciu wróci? Jednakże nie trzeba o takich rzeczach mówić nawet w porannym słońcu tego kraju. Tak więc stoją sprawy: Dziewięć Pierścieni podporządkował sobie; zawładnął także tymi spośród Siedmiu, które nie zostały zniszczone. Trzy jeszcze są w ukryciu, lecz o nie się nie kłopocze. Pożąda tylko tego Jedynego, bo to jego dzieło i jego własność, bo w niego przelał znaczną część swojej dawnej potęgi, żeby dzięki niemu panować nad pozostałymi. Jeżeli go odzyska, będzie miał na swoje rozkazy wszystkie, gdziekolwiek się znajdują, nawet te Trzy ukryte, i pozna wszystko, co dzięki nim zdziałano. Sauron będzie wtedy potężniejszy niż kiedykolwiek. I na tym, mój Frodo, polega okropność naszego losu. On myślał, że Jedyny Pierścień przepadł, że elfowie go zniszczyli, co powinni byli zrobić. Teraz wszakże już wie, że Pierścień nie przepadł, że go ktoś znalazł. Więc szuka, szuka, na tym poszukiwaniu skupił cały umysł. To jego wielka nadzieja, a nasza wielka trwoga. – Czemuż, czemuż nie zniszczono Pierścienia! – wykrzyknął Frodo. – I jak to się stało, że Nieprzyjaciel, chociaż tak silny, chociaż tak ten swój skarb cenił, utracił go niegdyś? – Mówiąc to zaciskał w ręku Pierścień, jakby już widział sięgające po niego czarne szpony. – Odebrano mu Pierścień – rzekł Gandalf. – Dawnymi czasy elfowie byli silniejsi i stawiali mu opór; ludzie wówczas także nie wszyscy stronili od elfów. Ludzie z Westernesse pomogli elfom. Warto przypomnieć ten rozdział prastarej historii, wtedy bowiem także panował smutek i gromadziły się ciemne chmury, lecz było również i wiele męstwa, i szlachetnych czynów, które nie poszły całkiem na marne. Może kiedyś opowiem ci to wszystko, a może usłyszysz o tych dziejach od kogoś, kto je najlepiej zna. Tymczasem najważniejsze jest, żebyś dowiedział się, jakim sposobem Pierścień do ciebie trafił, a że to dostatecznie długa historia, o innych sprawach nie będę ci mówił więcej. To król elfów, Gilgalad, i Elendil z Westernesse powalili Saurona, chociaż obaj przypłacili zwycięstwo życiem;


Isildur, syn Elendila, odciął z ręki Saurona Pierścień i zabrał go sobie. Duch pokonanego Saurona uleciał i krył się przez wiele lat, dopóki znowu nie przybrał nowej postaci w Mrocznej Puszczy. Pierścień wszakże zginął. Utonął w Wielkiej Rzece, Anduinie, i zniknął. Isildur bowiem, maszerując na północ wschodnim brzegiem rzeki, wpadł opodal Pól Gladden w zasadzkę orków, którzy wycięli całe niemal jego wojsko w pień. Isildur skoczył do wody, ale Pierścień zsunął mu się z palca, orkowie zobaczyli płynącego rycerza i zabili go strzałami z łuków. Gandalf przerwał na chwilę. – Tam w ciemnych głębiach pośród Pól Gladden – podjął znowu Czarodziej – Pierścień przepadł, zginął z pamięci i legend. Nawet te ułamki jego historii, które ci opowiadałem, mało kto zna, a Rada Mędrców nic więcej odkryć nie mogła. Ale ja teraz wreszcie mogę uzupełnić tę opowieść. Znacznie później, lecz w bardzo odległych od nas czasach, żył na brzegach Wielkiej Rzeki, na pograniczu Dzikich Krajów, pewien ludek o zręcznych rękach i zwinnych nogach. Sądzę, że było to plemię z rasy hobbitów, pokrewne praszczurom Stoorów, lubiło bowiem rzekę, chętnie się w niej kąpało i budowało łódeczki z sitowia. Był w tym plemieniu ród wielkiej sławy, bo liczny i bogatszy od innych, a rządziła nim sędziwa babka, surowa, mądra staruszka, która znała dobrze tradycje swojego ludu. Najbardziej ciekawy i dociekliwy spośród jej wnuków miał na imię Sméagol. Interesowały go szczególnie korzenie i początki wszelkich rzeczy, nurkował w najgłębszych miejscach rzeki, podkopywał się pod drzewa i rośliny, drążył tunele w zielonych wzgórzach, aż odzwyczaił się od spoglądania w niebo, na szczyty górskie, na liście i kwiaty rozkwitające na drzewach: stale miał głowę i oczy spuszczone ku ziemi. Przyjaźnił się z niejakim Déagolem, chłopcem o podobnych zamiłowaniach, który miał od niego wzrok bystrzejszy, lecz był mniej niż on zwinny i słabszy. Pewnego razu popłynęli obaj łódką w stronę Pól Gladden, gdzie rosły całe kępy irysów i kwitły właśnie trzciny. Sméagol wyszedł na brzeg i szperał po nim, a Déagol został w łodzi, łowiąc ryby na wędkę. Nagle jakaś ogromna ryba chwyciła haczyk i szarpnęła tak, że nim się Déagol opatrzył, już był w wodzie, na głębi. Coś błysnęło mu przed oczyma w piasku na dnie, puścił więc wędzisko i wstrzymując dech, sięgnął ręką po błyszczący przedmiot. Kiedy potem wydostał się na powierzchnię, prychał wodą, we włosach miał pełno wodorostów, a w garści zaciskał bryłkę mułu. Spłukał muł – o dziwo! na dłoni został piękny złoty pierścień, który lśnił i migotał w słońcu tak, że chłopcu serce zabiło z radości. Lecz Sméagol śledził go zza drzewa i kiedy Déagol wpatrywał się w klejnot, Sméagol cichutko stanął za jego plecami. – Déagolu, mój miły, daj mi to – powiedział, zaglądając mu przez ramię. – Dlaczego? – spytał Déagol. – Bo dzisiaj są moje urodziny, a bardzo chciałbym to dostać – rzekł Sméagol. – Co mnie to obchodzi? – rzekł Déagol. – Dałem ci już urodzinowy prezent, nawet bardzo hojny. A to, co znalazłem, zatrzymam sobie. – Czy aby na pewno, mój miły? – odparł Sméagol, chwycił Déagola za gardło i udusił. Zrobił to, ponieważ złoto lśniło zbyt pięknie. Potem wsunął pierścień na palec. Nikt się nigdy nie dowiedział, jaki los spotkał Déagola. Sméagol zamordował go z dala od domu, a ciało ukrył chytrze. Wrócił z wycieczki sam i stwierdził, że jeśli ma pierścień na palcu, nikt z rodziny go nie widzi. Zachwycony swoim odkryciem, zataił je przed innymi. Odtąd niewidzialny


podpatrywał i podsłuchiwał cudze sekrety, wykorzystując je następnie w sposób niecny i złośliwy. Szczególnie wyostrzył sobie wzrok i słuch na wszystko, czym mógł innym dokuczyć. Pierścień dał mu siłę wielką jak na jego wzrost. Toteż nic dziwnego, że Sméagola wkrótce otoczyła powszechna niechęć i że cała rodzina unikała go, jak mogła (o ile był widzialny). Dostawał kopniaki, odwzajemniał się, kąsając łydki. Nauczył się kraść, mruczeć pod nosem sam do siebie i gulgotać. Przezywano go więc Gollumem, wyklinano i przepędzano zewsząd. Jego babka, pragnąc przywrócić spokój, wykluczyła go z rodziny i wygnała z domu. Poszedł w świat samotnie, popłakując nad swoim złym losem, i wędrował w górę Rzeki, póki nie natrafił na potok spływający ze szczytów; wtedy ruszył z jego biegiem dalej. W głębszych miejscach łowił niewidzialnymi palcami ryby i zjadał je na surowo. Pewnego upalnego dnia, gdy pochylał się nad strumieniem, słońce sparzyło mu głowę swoim żarem, a blask odbity od wody boleśnie olśnił mokre oczy. Sméagol zdziwił się bardzo, bo niemal już zapomniał o słońcu. Spojrzał wówczas po raz ostatni w niebo i pogroził mu pięścią. Ale nim znów spuścił oczy, dostrzegł w dali szczyty Gór Mglistych, z których wypływał potok. I nagle przyszła mu do głowy taka myśl: „Pod górami znajdę chłód i cień. Słońce mnie tam nie wytropi. Korzenie gór to najwspanialsze z korzeni. Z pewnością kryją się pod nimi zagrzebane tajemnice, których nikt jeszcze nie odkrył od początku świata”. Wędrował więc dalej nocą wśród gór i znalazł małą jaskinię, z której sączył się czarny strumień; jak czerw wgryzł się w ścianę i zniknął, i nikt odtąd nie wiedział, co się z nim stało. Pierścień wraz ze Sméagolem zapadł w ciemności, nawet jego twórca, odzyskujący znów po trosze władzę, nie mógł się o nim niczego dowiedzieć. – Gollum! – krzyknął Frodo. – Gollum! A więc to był ten stwór, z którym się Bilbo spotkał? Co za obrzydliwość! – Smutna historia – rzekł Czarodziej – a sądzę, że coś podobnego mogło się przydarzyć również komu innemu, nawet któremuś z moich znajomych hobbitów. – Nie uwierzę, by Golluma łączyło jakiekolwiek, choćby najodleglejsze, pokrewieństwo z hobbitami – odparł zapalczywie Frodo. – To przypuszczenie oburza mnie. – A jednak to prawda – rzekł Gandalf. – Bądź co bądź o przeszłości hobbitów wiem trochę więcej niż sami hobbici. Zresztą przygoda Bilba nasuwa również myśl o pokrewieństwie. W gruncie rzeczy mieli bardzo podobne pojęcia i wspomnienia. Rozumieli się wzajem doskonale, o wiele lepiej niż na przykład hobbit z krasnoludem lub z orkiem czy nawet z elfem. Pomyśl choćby o zagadkach, które obaj znali. – Tak – odparł Frodo. – Ale prócz hobbitów mnóstwo innych plemion zadaje zagadki mniej więcej tego samego rodzaju. A hobbici nie zwykli oszukiwać w grze. Gollum zaś przez cały czas usiłował szachrować. Chodziło mu tylko o uśpienie czujności biednego Bilba. Sądzę, że w swej przewrotności bawił się grą, która w razie pomyślnego wyniku miała mu dać łatwe zwycięstwo nad ofiarą, a w razie przegranej nic by go nie kosztowała. – Niestety, masz wiele racji – rzekł Gandalf. – Ale myślę, że w tej grze tkwiło coś więcej, czego nie dostrzegłeś jeszcze. Gollum nie był do gruntu zepsuty. Okazał się bardziej odporny, niżby mógł przewidzieć nawet któryś z Mędrców, tak odporny, jak bywają hobbici. Zachował jakąś cząstkę własnej duszy i promień światła docierał poprzez nią jak przez szczelinę w głąb nocy: światło przeszłości. Było mu, jak sądzę, naprawdę przyjemnie, kiedy znów usłyszał czyjś łagodny głos, który


przypominał mu o istnieniu wiatru, drzew, słońca, trawy i innych z dawna zapomnianych rzeczy. Oczywiście, tym większym gniewem musiała zapałać w nim potem gorsza cząstka jego istoty – chyba że udałoby się ją przezwyciężyć. Chyba że udałoby się Golluma uleczyć… – Gandalf westchnął. – Niestety, nie ma dla niego wielkiej nadziei. A przecież odrobina nadziei została. Tak, została, chociaż posiadał Pierścień od bardzo dawna, niemal od niepamiętnych czasów. Nie używał go bowiem często przez wiele lat, w ciemnościach rzadko go potrzebował. To pewne, że Gollum nie zniknął. Jest wciąż chudy, ale krzepki. Lecz Pierścień wyniszczał go nieuchronnie i udręka stawała się już niemal ponad siły. Wszystkie „wielkie tajemnice” ukryte pod górami okazały się tylko pustką i nocą; nic więcej nie było do odkrycia, nic do roboty, nic nie miał prócz wstrętnego, zdobywanego ukradkiem jadła i gorzkich wspomnień. Był okropnie nieszczęśliwy. Nienawidził ciemności, ale jeszcze bardziej nienawidził światła. Nienawidził wszystkiego, a najbardziej Pierścienia. – Co mówisz? – zawołał Frodo. – Przecież to był jego skarb, jedyna rzecz, która go obchodziła na świecie. Jeśli nienawidził Pierścienia, czemuż się go nie pozbył, czemu stamtąd nie odszedł, porzucając go w jaskini? – Powinieneś już trochę to rozumieć po tym, co usłyszałeś – rzekł Gandalf. – Nienawidził Pierścienia i zarazem kochał go, tak jak siebie samego zarazem kochał i nienawidził. Nie mógł się go wyrzec. Nie zależało to już od jego woli. Pamiętaj, Frodo, że Pierścień Władzy sam o sobie rozstrzyga. On może zdradziecko zsunąć się z palca właściciela, ale właściciel nie może go porzucić. Co najwyżej igra z myślą o odstąpieniu go komuś innemu, lecz i do tego zdolny jest tylko we wczesnym okresie, gdy Pierścień dopiero zaczyna nim władać. O ile mi wiadomo Bilbo pierwszy w dziejach posunął się o krok dalej i naprawdę oddał Pierścień. Ale Bilbo także nie zrobiłby tego bez mojej usilnej pomocy. A nawet z moją pomocą nie zdobyłby się na całkowite wyrzeczenie, na odrzucenie go po prostu. Wiedz, Frodo, że nie Gollum, lecz sam Pierścień rozstrzygnął sprawę. Pierścień opuścił Golluma. – Jak to? Właśnie w chwili, gdy zjawił się Bilbo? – spytał Frodo. – Czy jakiś ork nie nadawałby mu się lepiej? – To nie żarty – odparł Gandalf. – A ty szczególnie nie powinieneś z tego żartować. Jest to bowiem najdziwniejsze zdarzenie w dotychczasowych dziejach Pierścienia, że Bilbo zjawił się w samą porę i w ciemnościach, na oślep, położył na nim rękę. Działała tam nie jedna tylko potęga. Pierścień chciał wrócić do swojego pana. Zsunął się z palca Isildurowi i zdradził go; gdy później nadarzyła się sposobność, skusił Déagola, który padł ofiarą morderstwa; potem Pierścień dostał się Gollumowi i zniszczył jego duszę. Wreszcie Gollum nie mógł mu już przydać się na nic, zbyt był mały i nikczemny, a zostając przy nim, Pierścień nigdy by się nie wydobył z podziemnych czeluści. Jego pan tymczasem ocknął się znowu i słał ku niemu z Mrocznej Puszczy swoje czarne myśli, więc Pierścień opuścił Golluma. I stała się rzecz najzupełniej nieprawdopodobna: podniósł go nie kto inny, lecz Bilbo, hobbit z Shire’u. Wdały się w sprawę inne siły, niezależne od zamysłów twórcy Pierścienia. Nie mogę ci tego jaśniej wytłumaczyć, wiedz tylko, że ktoś chciał, żeby właśnie Bilbo znalazł Pierścień – ktoś inny, nie twórca Pierścienia. A z tego wynika, że ciebie też ktoś wybrał na następcę Bilba. Może myśl o tym doda ci otuchy. – Nie – odparł Frodo. – Chociaż nie jestem pewien, czy cię dobrze zrozumiałem. Jakim sposobem dowiedziałeś się tego wszystkiego o Pierścieniu i o Gollumie? Czy wiesz to na pewno, czy tylko się domyślasz?


Gandalf popatrzył na Froda i oczy mu rozbłysły. – Wiem dużo i dowiedziałem się wielu rzeczy – powiedział – ale nie tobie będę zdawał sprawę ze swoich poczynań. Historię Elendila, Isildura i Jedynego Pierścienia znają wszyscy Mędrcy. Choćby nie było innych dowodów, ogniste litery na twoim Pierścieniu wystarczą, żeby się upewnić, że to jest właśnie ten Jedyny. – A kiedy to odkryłeś? – przerwał mu Frodo pytaniem. – Przed chwilą, w tym pokoju – szorstko odparł Czarodziej. – Ale spodziewałem się tego. Wróciłem tutaj po ciężkiej wyprawie i długich poszukiwaniach, żeby dokonać ostatniej próby. Znalazłem dowód niezbity i wszystko stało się aż nadto jasne. Trzeba było dobrze pracować głową, żeby domyślić się roli Golluma i uzupełnić tym epizodem lukę w całej historii. Może początkowo rzeczywiście zgadywałem tylko prawdę o Gollumie, teraz jednak już ją znam. Widziałem go. – Widziałeś Golluma?! – wykrzyknął Frodo zdumiony. – Tak. Bez tego nie rozwiązałbym zagadki, bałem się jednak, że okaże się to niemożliwe. Od dawna starałem się go odnaleźć, wreszcie mi się udało. – Co się z nim stało po ucieczce Bilba? Czy wiesz? – Niezupełnie dokładnie. Opowiedziałem ci to, co zechciał mi wyznać Gollum, jakkolwiek oczywiście w innej formie. Gollum to kłamca, trzeba przesiewać jego słowa. Na przykład, nazywa Pierścień swoim urodzinowym prezentem i upiera się przy tym. Twierdzi, że dostał go od babki, która miała mnóstwo podobnych pięknych klejnotów. Śmieszny pomysł! Nie wątpię, że babka Sméagola była głową rodu i na swój sposób wielką osobistością, ale nie do wiary, by posiadała mnóstwo zaczarowanych pierścieni i rozdawała je w prezencie. W tym kłamstwie tkwi jednak ziarenko prawdy. Morderstwo popełnione na Déagolu nękało Golluma; żeby się usprawiedliwić, wymyślił ten argument i udręczony w ciemnościach powtarzał go swojemu „skarbowi” wciąż w kółko, aż wreszcie sam w swoją bajkę uwierzył. Tego dnia rzeczywiście przypadały jego urodziny. Déagol powinien był mu ofiarować Pierścień, który nadarzył się w samą porę jako urodzinowa niespodzianka. A więc to był naprawdę jego urodzinowy prezent… i tak dalej, i tak dalej… Znosiłem to cierpliwie dość długo, ale chciałem dociec prawdy; to była sprawa życia lub śmierci, w końcu więc musiałem użyć siły. Nastraszyłem go ogniem i wycisnąłem z niego całą historię, słowo po słowie, wśród mnóstwa pochlipywań i pomruków. On się uważa za niezrozumianego i skrzywdzonego. Ale kiedy opowiedział do końca o grze w zagadki i ucieczce Bilba, umilkł i nic więcej nie chciał mówić, tylko napomknął tajemniczo to i owo. Ktoś go widać nastraszył bardziej niż ja. Mruczał coś, że się odegra. Pokaże, czy wolno bezkarnie kopać go, zapędzać do jaskini i potem jeszcze okradać. Ma teraz życzliwych i potężnych przyjaciół, którzy mu pomogą. Baggins dostanie za swoje. To myśl przewodnia Golluma. Znienawidził Bilba i przeklął go. Co gorsza, wie, skąd Bilbo pochodzi. – Jakże to wykrył? – spytał Frodo. – Ano, jeśli chodzi o nazwisko, to Bilbo bardzo nieopatrznie sam mu się przedstawił; a z jakiego kraju przybył, mógł Gollum dowiedzieć się bez trudu, gdy wreszcie wyszedł na świat. Bo wyszedł! Tęsknota do Pierścienia okazała się silniejsza od strachu przed orkami, a nawet przed światłem. Po roku czy po dwóch latach opuścił góry. Widzisz, chociaż bolał po stracie, ale Pierścień już go nie zżerał, więc Gollum odżył trochę. Czuł się stary, potwornie stary, a mimo to śmielszy, no i


straszliwie głodny. Światła, czy to słonecznego, czy księżycowego, nadal się lękał i nienawidził, to mu już pewnie na zawsze zostanie. Był jednak sprytny. Przekonał się, że jego wyblakłe, zimne oczy pozwolą mu przemykać się cicho i szybko wśród czarnej nocy, unikając blasku dnia i miesięcznej poświaty, a także łowić drobne, tchórzliwe lub nieostrożne stworzenia. Lepiej odżywiony, na świeżym powietrzu nabrał sił i odwagi. Jak można było przewidzieć, trafił do Mrocznej Puszczy. – Czy tam go znalazłeś? – spytał Frodo. – Tam go zobaczyłem – odparł Gandalf – lecz przedtem zdążył zawędrować daleko, tropiąc Bilba. Trudno od niego się dowiedzieć czegoś pewnego, bo wciąż przerywa opowieść przekleństwami i pogróżkami. „Co on tam ma w kieszeni? – powiada. – Nic nie wygadam, nie, mój skarbie. To oszust. Pytanie było nieuczciwe. On pierwszy oszukał. Złamał przepisy gry. Szkoda, żeśmy go nie udusili, mój skarbie. Ale zrobimy to jeszcze, tak, mój skarbie…” Oto mała próbka stylu Golluma. Chyba ci wystarczy, co? Nudził mnie tak całymi dniami. Ale z tego bełkotu wyłowiłem trochę treści i wywnioskowałem, że Gollum doczłapał na swoich płaskich stopach aż do Esgaroth, a nawet łaził po ulicach Dale, podsłuchując i przepatrując chyłkiem wszystkie kąty. No cóż, wieści o doniosłych wydarzeniach rozniosły się szeroko po Dzikich Krajach, imię Bilba jest tam znane i niejeden wie, skąd on przybył. Myśmy zresztą nie taili, że wracamy do ojczyzny Bilba na zachodzie. Toteż czujne uszy Golluma wkrótce złowiły wszystkie wiadomości, których mu było potrzeba. – Dlaczego w takim razie nie tropił Bilba dalej? – spytał Frodo. – Dlaczego nie przyszedł do Shire’u? – A właśnie! – rzekł Gandalf. – O tym z kolei chciałem mówić. Myślę, że Gollum starał się tu dostać. Ruszył w stronę na zachód i dotarł aż do Wielkiej Rzeki. Ale znad jej brzegu zawrócił. Jestem pewien, że nie zraziła go odległość. Nie, musiało go powstrzymać coś innego. Tak sądzą moi przyjaciele, którzy Golluma na moją prośbę szukali. Najpierw na jego ślad trafili zamieszkujący las elfowie, a nie mieli trudnego zadania, bo trop był jeszcze wtedy świeży: prowadził przez Mroczną Puszczę i z powrotem. Samego Golluma jednak nie spotkali. W lesie huczało od pogłosek o nim, wśród zwierząt i ptaków krążyły okropne wieści. Leśni Ludzie opowiadali, że zjawił się nowy stwór, upiór wysysający krew, że wspina się na drzewa do gniazd, wpełza do nor zwierzęcych po młode, zakrada się przez okna do kołysek. Ale od zachodniego skraju Mrocznej Puszczy trop zawracał. Skręcał na południe, wymykał się z dziedziny dostępnej leśnym elfom i ginął. Wówczas popełniłem wielki błąd. Tak, mój Frodo. Błąd nie pierwszy w moim życiu, lecz kto wie, czy nie najgorszy w skutkach. Poniechałem na razie tej sprawy. Pozwoliłem Gollumowi odejść. Miałem bowiem wtedy co innego na głowie, a poza tym ufałem jeszcze wiedzy Sarumana. Działo się to przed laty. Zapłaciłem za swoją omyłkę wielu ponurymi i niebezpiecznymi dniami. Trop od dawna zdążył ostygnąć, kiedy go znowu podjąłem po wyjściu Bilba z tego domu. Wszelkie poszukiwania byłyby bezowocne, gdyby nie pomoc pewnego przyjaciela, Aragorna, znakomitego podróżnika i myśliwego naszych czasów. We dwóch szukaliśmy Golluma po całych Dzikich Krajach, bez nadziei i bez powodzenia. W końcu, gdy już dałem za wygraną i ruszyłem w inne strony, Gollum się znalazł. Przyjaciel mój wrócił szczęśliwie z niebezpiecznej wyprawy i przyprowadził z sobą tego nieszczęśnika.


Gollum nie chciał się przyznać, co przez ten czas robił. Płakał, zarzucał nam okrucieństwo, gulgotał bezustannie, a gdy nalegaliśmy, skomlał i łasił się, zacierał długie ręce, lizał palce, jakby go bolały, jakby wspominał jakieś doznane ongi męczarnie. Niestety, nie ma co wątpić, Gollum, po swojemu marudząc, skradając się krok po kroku, mila za milą lazł na południe, aż dolazł do Mordoru. Posępne milczenie zaległo w izbie. Frodo słyszał bicie własnego serca. Nawet na dworze wszystko ucichło, nie dochodził już teraz do ich uszu szczęk nożyc Sama. – Tak, do Mordoru – rzekł Gandalf. – Niestety! Mordor przyciąga wszystko, co złe, a Czarna Potęga napięła wolę, by całe zło skupić tam przy sobie. Pierścień Nieprzyjaciela także przecież zostawił na Gollumie swoje piętno, otworzył jego uszy na to wezwanie. A wszyscy wówczas szeptali o nowym Cieniu, który wstał na południu i który nienawidzi Zachodu. Tam właśnie szukał Gollum życzliwych przyjaciół, by mu pomogli wziąć odwet. Nieszczęsny szaleniec! W tym kraju mógł się dowiedzieć wielu rzeczy, zbyt wielu, na swoją zgubę. Wcześniej czy później, myszkując i szpiegując na granicach, musiał wpaść im w ręce i wzięli go na spytki. Obawiam się, że tak właśnie się stało. Kiedy go odnaleźliśmy, wracał po długim pobycie u nich. Wysłany zapewne z jakąś nikczemną misją. Ale to nie ma teraz większego znaczenia. Najgorszą szkodę już wyrządził. Tak, niestety, dzięki Gollumowi Nieprzyjaciel wie, że ktoś znalazł Jedyny Pierścień. On orientuje się, w którym miejscu zginął Isildur. Wie też, gdzie Gollum znalazł ten Pierścień. Wie, że to właśnie ten Jedyny, najpotężniejszy, skoro obdarzył swego posiadacza długim życiem. Wie, że nie może to być któryś z Trzech, bo te nigdy nie zaginęły i te nie ścierpiałyby żadnej podłości. Wie, że nie może to być któryś z Siedmiu ani z Dziewięciu; co do losu tamtych nie było nigdy wątpliwości. Wie, że to Jedyny. I nareszcie Nieprzyjaciel po raz pierwszy, jak sądzę, usłyszał o hobbitach i o kraju Shire. O Shire… Zapewne teraz szuka tego kraju, jeśli już nie odkrył, gdzie leży. Doprawdy, mój Frodo, lękam się, czy w jego przekonaniu nazwisko Baggins, od tak dawna niezwracające niczyjej uwagi, nie nabrało dziś wielkiego znaczenia. – Ależ to straszne! – wykrzyknął Frodo. – O wiele gorsze niż wszystko, co mogłem sobie wyobrazić, słuchając twoich poprzednich napomknień i przestróg. Ach, Gandalfie, najlepszy mój przyjacielu, powiedz, co robić? Teraz bowiem naprawdę jestem przerażony. Co robić? Jakże mi żal, że Bilbo nie zadźgał tej poczwary, skoro miał po temu okazję! – Żal? Przecież to właśnie żal i litość wstrzymały wówczas jego rękę. Litość i miłosierdzie przypomniały mu, że bez doraźnej konieczności nie wolno dobywać miecza. Bilbo został za to hojnie wynagrodzony. Bądź pewien, Frodo, że jeśli Bilbo doznał tak niewielkiej stosunkowo szkody od złych sił i zdołał się w końcu uwolnić, zawdzięcza to właśnie temu, że tak, a nie inaczej poczynał sobie w pierwszej godzinie jako nowy właściciel Pierścienia: miłosiernie. – Wybacz – powiedział Frodo. – Ale jestem w strachu, a zresztą nie odczuwam wcale litości dla Golluma. – Nie widziałeś go – odparł Gandalf. – Nie widziałem i widzieć nie chcę – rzekł Frodo. – Nie rozumiem cię, Gandalfie. Czy znaczy to, że wraz z elfami darowałeś życie Gollumowi, który popełnił tyle okropnych zbrodni? Teraz przecież nie jest on lepszy od orka i stał się po prostu naszym wrogiem. Zasługuje na śmierć. – Zasługuje. Z pewnością zasługuje. Wielu spośród żyjących zasługuje na śmierć. A niejeden z


tych, którzy umierają, zasługuje na życie. Czy możesz ich nim obdarzyć? Nie bądź więc tak pochopny w ferowaniu wyroków śmierci. Nawet bowiem najmądrzejszy nie wszystko wie. Nie mam wielkiej nadziei na wyleczenie Golluma przed śmiercią. Ale ta szansa mimo wszystko istnieje. Zresztą Gollum jest związany z losem Pierścienia. Coś mi mówi, że on jeszcze odegra jakąś rolę, zbawienną albo zgubną, nim się cała sprawa zakończy. A kiedy nadejdzie ta chwila, może właśnie litość okazana przez Bilba rozstrzygnie o niejednym losie, a przede wszystkim o twoim. My w każdym razie nie zabiliśmy Golluma, jest bardzo stary i bardzo nieszczęśliwy. Leśni elfowie trzymają go w niewoli, ale traktują z całą łagodnością, na jaką stać ich mądre serca. – Wszystko to pięknie – rzekł Frodo – ale szkoda, że Bilbo, skoro nie mógł zabić Golluma, zatrzymał Pierścień. Wolałbym, żeby nie znalazł go i żeby mi go nie przekazywał. Dlaczego pozwoliłeś mi ten Pierścień przechowywać? Dlaczego nie kazałeś mi go wyrzucić lub zniszczyć? – Dlaczego ci pozwoliłem? Nie kazałem? – odparł Czarodziej. – Czy nie słuchałeś uważnie tego wszystkiego, co ci opowiedziałem? Sam nie wiesz, co mówisz. Wyrzucając go, popełnilibyśmy w każdym razie straszliwy błąd. Takie Pierścienie zawsze ktoś znajduje. A w złym ręku Pierścień wyrządziłby wiele złego. Co zaś najgorsze, mógłby wpaść w ręce Nieprzyjaciela. Nawet na pewno by się tak stało, bo to jest jego Jedyny Pierścień, on zaś wysila całą swoją potęgę, by tę swoją własność odnaleźć i ku sobie przyciągnąć. Oczywiście, mój drogi, byłeś w niebezpieczeństwie i to mnie głęboko niepokoiło. Ale gra szła o tak wielką stawkę, że musiałem ważyć się na pewne ryzyko… Wiedz jednak, że nawet wówczas, gdy byłem daleko stąd, czujne oczy strzegły tego kraju dniem i nocą. Dopóki go nie używałeś, mogłem być spokojny, że Pierścień nie wyrządzi ci trwałej krzywdy, a przynajmniej, że ci to nie grozi przez długi czas. Pamiętaj też, że dziewięć lat temu, kiedy ostatni raz widziałem się z tobą, niewiele jeszcze sam wiedziałem na pewno. – Ale czemu nie kazałeś mi go zniszczyć? Mówiłeś przecież, że należało to zrobić już dawno temu! – wykrzyknął znów Frodo. – Gdybyś był mnie przestrzegł czy bodaj przysłał takie polecenie, byłbym z nim skończył. – Czyżby? A jakim na przykład sposobem? Czy próbowałeś? – Nie. Myślę jednak, że dałoby się go zmiażdżyć młotkiem albo stopić. – Spróbuj! – powiedział Gandalf. – Spróbuj zaraz! Frodo więc po raz wtóry wyciągnął z kieszeni Pierścień i przyjrzał mu się uważnie: był znów zwyczajny i gładki, nie dostrzegało się na nim żadnych znaków czy napisów. Złoto lśniło jasno i czysto. Zachwycił Froda bogactwem i pięknem barwy, doskonałością kształtu. To był prześliczny klejnot, prawdziwy skarb. Wyjmując Pierścień z kieszeni, Frodo zamierzał go cisnąć w sam środek płomieni na kominku. Lecz teraz zrozumiał, że nie zdobędzie się na to, przynajmniej nie bez ciężkiej walki. W rozterce ważył Pierścień na dłoni i z wysiłkiem przywoływał na pamięć wszystko, co Gandalf mu opowiedział. Potem skupił wolę i zamachnął się, jakby do rzutu… Ale okazało się, że tylko włożył Pierścień z powrotem do kieszeni. Gandalf zaśmiał się ponuro. – Widzisz? Już i tobie niełatwo się z nim rozstać, cóż dopiero zniszczyć go! Nie mógłbym cię do tego skłonić, chyba przemocą, ale to by ciebie złamało. Pierścienia natomiast przemocą nie da się złamać. Gdybyś nawet walił w niego kowalskim młotem, nie zostanie na nim ani śladu. Ani moje, ani twoje ręce nie są zdolne go zniszczyć.


Ten twój ogienek oczywiście nie stopiłby i zwykłego złota. Pierścień już przez tę próbę przeszedł bez uszczerbku, nie rozgrzał się nawet. Nie ma w Shire takiej kuźni, w której by można bodaj trochę zmienić jego kształt. Nie zdziałałyby nic nawet kowadła i piece hutnicze krasnoludów. Powiadają, że ogień smoczy miał moc topienia i trawienia Pierścieni Władzy, ale nie ma już na ziemi takiego smoka, który by po dawnemu ział dość gorącym ogniem, nigdy zresztą nie istniał smok tak ognisty, żeby zmógł ten Jedyny Pierścień, rządzący wszystkimi innymi, dzieło własnych rąk Saurona. Sam Ankalagon Czarny nie byłby od niego mocniejszy. Jest tylko jeden sposób: znaleźć Szczeliny Zagłady w głębiach Orodruiny, Ognistej Góry, i tam wrzucić Pierścień, jeżeli naprawdę chcesz go zniszczyć i uchronić raz na zawsze od powrotu w ręce Nieprzyjaciela. – Ależ ja chcę go zniszczyć! – krzyknął Frodo. – Albo raczej chcę, żeby został zniszczony. Bo osobiście nie nadaję się do niebezpiecznych misji. Wolałbym tego Pierścienia nigdy na oczy nie widzieć! Czemuż on mnie właśnie się dostał? Czemuż to na mnie padł wybór? – Na te pytania nie ma odpowiedzi – rzekł Gandalf. – Z pewnością nie wybrano cię dla jakichś zalet, których by innym brakowało, a w każdym razie nie z racji potęgi lub mądrości. Skoro jednak zostałeś wybrany, musisz dać z siebie tyle siły, serca i rozumu, na ile cię stać. – Ależ ja mam bardzo niewiele tych rzeczy! To ty jesteś mądry i potężny. Czy nie zechciałbyś wziąć Pierścienia? – Nie! – zawołał Gandalf, zrywając się na równe nogi. – Gdybym do własnych sił dołączył jego moc, rozporządzałbym zbyt wielką, straszliwą potęgą, a Pierścień zyskałby nade mną władzę tym większą, tym bardziej zabójczą. – Oczy Gandalfa rozbłysły, cała twarz spłoniła się, jakby od wewnętrznego ognia. – Nie kuś mnie! Bo nie chcę się stać podobny do Władcy Ciemności. A przecież Pierścień trafia do mojego serca poprzez litość, litość dla słabości; pożądam siły po to, by czynić dobrze. Nie kuś mnie! Nie śmiem go wziąć, choćby tylko na przechowanie, nie do użytku. Nie znalazłbym siły, by oprzeć się i nie zatrzymać go. Tak bardzo będzie mi potrzebny! Grożą mi wielkie niebezpieczeństwa. Podszedł do okna, rozsunął zasłony, otworzył okiennice. Blask słońca znowu zalał pokój. Ścieżką przeszedł Sam, pogwizdując. – A teraz – rzekł Czarodziej, zwracając się do Froda – do ciebie należy decyzja. Ale zawsze będę ci gotów pomóc. – Położył rękę na ramieniu hobbita. – Pomogę ci dźwigać to brzemię, dopóki będzie ono na tobie ciążyć. Musimy jednak działać bez zwłoki. Nieprzyjaciel nie śpi. Na długą chwilę zaległa cisza. Gandalf usiadł i pykał fajkę, jakby pogrążony w zadumie. Oczy miał z pozoru zamknięte, lecz spod powiek czujnie śledził Froda. Frodo wpatrywał się w żar na kominku tak uparcie, że wreszcie ogień wypełnił jego wyobraźnię i hobbitowi zdawało się, iż zagląda w płomienne czeluści. Rozmyślał o legendarnych Szczelinach Zagłady i o grozie Ognistej Góry. – No i cóż? – spytał w końcu Gandalf. – O czym myślisz? Czy już postanowiłeś, co zrobisz? – Nie – odpowiedział Frodo i ocknąwszy się, jakby wracał z głębi nocy, ze zdziwieniem stwierdził, że wcale nie jest ciemno i że za oknem widać ogród w blasku słońca. – A może tak. Jeżeli dobrze zrozumiałem, co mi mówiłeś, sądzę, że powinienem przynajmniej na razie zatrzymać Pierścień i strzec go, nie dbając o szkody, jakie może mi wyrządzić.


– Jego wpływ, szkodliwy wpływ, będzie oddziaływał bardzo powoli, jeżeli zatrzymasz go w takiej intencji – rzekł Gandalf. – Mam nadzieję – odparł Frodo. – Ale mam też nadzieję, że wkrótce znajdziesz jakiegoś odpowiedniejszego strażnika Pierścienia. Tymczasem jednak stanowię zagrożenie, jestem niebezpieczny dla całego otoczenia. Zatrzymując Pierścień, nie mogę pozostać tutaj. Powinienem opuścić ten dom i Shire, i wszystko… powinienem stąd odejść! – Frodo westchnął. – Rad bym ocalić Shire, jeżeli zdołam… A przecież bywały dni, kiedy wszyscy jego mieszkańcy wydawali mi się nie do zniesienia głupi i tępi i myślałem, że przydałoby im się trzęsienie ziemi albo najazd smoków. Dzisiaj tak już nie myślę. Przeciwnie, mam uczucie, że dopóki ten kraj będzie za mną leżał bezpieczny i spokojny, łatwiej zniosę tułaczkę: ze świadomością, że istnieje gdzieś pewny grunt, nawet jeśli ja na nim nie mogę oprzeć stopy. Oczywiście nieraz marzyłem o podróży, ale wyobrażałem ją sobie jako wakacje, jako łańcuch przygód, podobnych do przygód Bilba, a nawet jeszcze ciekawszych i kończących się szczęśliwie. To, co mnie teraz czeka, oznacza wygnanie, ucieczkę przed jednym niebezpieczeństwem w inne, nieodstępnie ciągnące za mną. Przypuszczam też, że muszę ruszyć w świat sam, jeśli mam wykonać zadanie i ocalić Shire. Ale czuję się bardzo mały, bardzo bezdomny i – co tu ukrywać! – zdesperowany. Nieprzyjaciel jest tak potężny i okrutny! Nie przyznał się do tego Gandalfowi, lecz w miarę jak mówił, w sercu jego rozpalała się coraz gorętsza ochota pójścia w ślady Bilba, a może też odszukania go w świecie. Chęć ta była silniejsza nawet od strachu. Frodo omal nie wybiegł na gościniec tak jak stał, natychmiast, bez kapelusza – jak zrobił to Bilbo w podobny ranek przed wielu laty. – Frodo kochany! – zawołał Gandalf. – Hobbici to doprawdy zdumiewające stworzenia, co zresztą zawsze mówiłem. Niby można w ciągu tygodnia poznać ich na wylot, a przecież po stu latach znajomości potrafią cię zaskoczyć niespodzianką nie do wiary! Nawet od ciebie nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Ale Bilbo nie omylił się w wyborze spadkobiercy, chociaż nie zdawał sobie sprawy, jak doniosłe okaże się to w skutkach. Obawiam się, że masz słuszność. Nie dałoby się dłużej utrzymać w tym kraju Pierścienia w sekrecie, więc zarówno dla twego dobra, jak dla dobra innych będziesz musiał stąd odejść, pozostawiając tu nazwisko Baggins. Nie byłoby bezpiecznie nosić je poza granicami Shire’u i w Dzikich Krajach. Daję ci nowe nazwisko na czas podróży. Ruszysz w świat jako pan Underhill. Nie sądzę jednak, byś musiał podróżować samotnie. Możesz wziąć towarzysza, jeżeli znajdziesz wśród znajomych kogoś godnego zaufania, kogoś, kto zechce dotrzymać ci kompanii i kogo ty zechcesz pociągnąć za sobą w nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Ale szukając towarzysza, bądź bardzo ostrożny w wyborze. Bądź ostrożny, zwierzając się bodaj najserdeczniejszemu przyjacielowi. Wróg ma wielu szpiegów i wiele sposobów, by podsłuchać twoje sekrety. Nagle Gandalf urwał, jakby czegoś nasłuchując. Frodo uświadomił sobie, że w domu i w ogrodzie jest niezwykle cicho. Gandalf przyczaił się przy oknie. Znienacka jednym susem skoczył naprzód i długą ręką sięgnął na zewnątrz pod parapet. Rozległ się pisk i ukazała się kędzierzawa głowa Sama Gamgee, którego Czarodziej ciągnął w górę za ucho. – Na moją brodę! – rzekł Gandalf. – A więc to Sam Gamgee? Coś ty tutaj robił? – Słowo daję, panie Gandalfie! – odparł Sam. – Nic nie robiłem! Właśnie trawę przycinałem pod oknem, o, widzi pan! – I na dowód podniósł z ziemi nożyce. – Nie – surowo rzekł Gandalf. – Od dłuższego już czasu nie słyszałem szczęku twoich nożyc. Od


jak dawna strzygłeś uszami? – Nie uszami, tylko trawę strzygłem, za przeproszeniem pańskim. – Nie udawaj durnia. Mów, coś słyszał i dlaczego podsłuchiwałeś? – Oczy Gandalfa ciskały płomienie, brwi zjeżyły się jak szczotki. – Panie Frodo! – krzyknął Sam, drżąc cały. – Niech mnie pan broni! Niech pan nie pozwoli, żeby on mnie przemienił w jakiego cudaka! Mój stary tatuś nie przeżyłby tego! Słowo daję, że nie miałem nic złego na myśli! – Gandalf nie zrobi ci krzywdy – rzekł Frodo, z trudem powstrzymując się od śmiechu, jakkolwiek sam był też zaskoczony i trochę zbity z tropu. – Wie równie dobrze jak ja, że nie miałeś z pewnością złych zamiarów. Ale teraz uspokój się i odpowiadaj uczciwie na pytania. – Ano, proszę pana – rzekł Sam, dygocąc z lekka – słyszałem różne rzeczy, których ani w ząb nie zrozumiałem, o jakimś nieprzyjacielu i o pierścieniach, i o panu Bilbo, i o smokach, i o górze ognistej, i… o elfach, proszę pana! A słuchałem dlatego, że nie mogłem się oderwać, pan chyba wie, jak to bywa. Okropnie lubię takie historie. I wierzę w nie święcie, niech sobie Ted gada, co chce. Najbardziej mi o tych elfów chodzi. Tak bym ich chciał zobaczyć! Czy nie mógłby mnie pan zabrać z sobą i poznajomić z elfami, panie Frodo? Gandalf wybuchnął śmiechem. – Chodź no tutaj! – krzyknął i chwyciwszy oburącz zdumionego Sama, wciągnął go przez okno razem z nożycami, źdźbłami obciętej trawy i całą osobą do pokoju i postawił na posadzce. – Zabrać cię do elfów, co? – rzekł, wpatrując się pilnie w oczy chłopaka, lecz już z uśmiechem na wargach. – Więc słyszałeś, że pan Frodo wybiera się w drogę? – Tak, proszę pana. I dlatego się zachłysnąłem, a wtedy pan mnie usłyszał. Starałem się powstrzymać, ale wyrwało mi się, bo okropnie się zmartwiłem. – Nie ma innej rady – ze smutkiem powiedział Frodo. Nagle uświadomił sobie, że ucieczka z Shire’u oznacza wiele bolesnych rozstań, a nie tylko pożegnanie z wygodnym własnym domem w Bag End. – Muszę iść w świat. Ale… – spojrzał uważnie na Sama – jeżeli naprawdę jesteś do mnie przywiązany, dotrzymasz sekretu. Rozumiesz? Bo inaczej – gdybyś chociaż słowo pisnął z tego, co tu podsłuchałeś – Gandalf pewnie by cię zmienił w nakrapianą ropuchę, a do ogrodu napuściłby mnóstwo węży. Sam, drżąc, padł na kolana. – Wstawaj! – rzekł Gandalf. – Wymyśliłem dla ciebie coś lepszego, coś, co ci zamknie usta, a zarazem ukarze cię za podsłuchiwanie. Pójdziesz razem z panem Frodem. – Ja? Pójdę? – wrzasnął Sam i zaczął skakać jak pies, kiedy się go zaprasza na spacer. – Zobaczę elfów i wszystko! Hura! I Sam rozpłakał się z radości.


ROZDZIAŁ 3 TRZECH TO JUŻ KOMPANIA – Powinieneś wyruszyć cichcem i powinieneś wyruszyć wkrótce – rzekł Gandalf. Minęło bowiem parę tygodni, a Frodo wcale nie objawiał gotowości do podróży. – Wiem. Ale trudno spełnić jednocześnie oba te warunki – odparł Frodo. – Jeżeli zniknę jak Bilbo, wieść o tym rozniesie się w mgnieniu oka po całym kraju. – Oczywiście, że nie możesz tak zniknąć – powiedział Gandalf. – To by wcale nie było dobrze. Powiedziałem: wkrótce, nie: natychmiast. Jeżeli nie możesz znaleźć jakiegoś sposobu, żeby się wymknąć po cichu, tak żeby nie zwrócić powszechnej uwagi, to lepiej już z dwojga złego odwlec trochę wyjazd. Ale nie marudź zbyt długo. – Może by tak poczekać do jesieni albo do naszych urodzin? – spytał Frodo. – Myślę, że do tego czasu jakoś bym to mógł urządzić. Prawdę mówiąc, teraz, gdy trzeba już było wprowadzić zamiar w czyn, Frodo z wielką niechęcią myślał o podróży. Bag End nigdy w ciągu tych wszystkich lat nie wydawało mu się tak miłą siedzibą, chciał też nacieszyć się w pełni ostatnim latem spędzonym w Shire. Wiedział, że z nadejściem jesieni bodaj połowa jego serca chętnie skłoni się do myśli o wędrówce, jak zwykle o tej porze roku. W duchu już postanowił sobie opuścić dom w dzień swoich pięćdziesiątych – a Bilba sto dwudziestych ósmych – urodzin. Ten dzień zdawał mu się najodpowiedniejszy do rozpoczęcia przygody i wstąpienia w ślady wuja. Myśl o odszukaniu Bilba zaprzątała go najżywiej i osładzała gorycz wyjazdu. O Pierścieniu i o tym, dokąd Pierścień może go zaprowadzić, starał się myśleć jak najmniej. Nie wszystkie te myśli zwierzał Gandalfowi. Trudno byłoby powiedzieć, ile z nich Czarodziej odgadywał. Przyglądał się Frodowi z uśmiechem. – Zgoda – rzekł. – Sądzę, że to dobry pomysł. Ale dłużej nie zwlekaj. Zaczynam się poważnie niepokoić. Tymczasem bądź ostrożny i nikomu ani słówkiem nie wspomnij, dokąd się wybierasz. Przypilnuj też, żeby Sam Gamgee nic nie wypaplał. Bo inaczej musiałbym go naprawdę zamienić w ropuchę. – Choćbym chciał, nie mogę się wygadać, dokąd się wybieram – rzekł Frodo – bo sam, jak dotąd, nic pewnego nie wiem. – Nie mów głupstw – odparł Gandalf. – Nie przestrzegam cię, żebyś nie zostawiał adresu w urzędzie pocztowym. Ale nikt nie powinien wiedzieć nawet tego, że opuszczasz Shire, dopóki nie będziesz daleko stąd. A wędrować, czy przynajmniej wyruszyć, musisz na północ, południe, zachód czy wschód, nikomu nie zdradzając celu podróży. – Tak byłem pochłonięty myślą o rozstaniu z domem i o rozłące z przyjaciółmi, że nawet nie zastanawiałem się nad kierunkiem podróży – rzekł Frodo. – Dokąd bowiem mam iść? Czym się kierować? Czego właściwie szukać? Bilbo ruszał po skarb, wybierał się tam i z powrotem, ale ja mam skarb zgubić i wcale nie wracać; przynajmniej nie widzę tej możliwości przed sobą. – Niezbyt daleko naprzód umiesz sięgnąć wzrokiem – powiedział Gandalf. – W tym przypadku zresztą ja też nie. Może sam będziesz musiał odnaleźć Szczeliny Zagłady, a może ktoś inny przejmie od ciebie to zadanie. Nie wiem. W każdym razie nie jesteś jeszcze gotów do tej dalekiej podróży. – Nie jestem – potwierdził Frodo. – Ale jaki kierunek powinienem obrać na początek? – Naprzeciw niebezpieczeństwu. Nie za pochopnie jednak i nie najprostszą drogą – odparł


Czarodziej. – Jeżeli chcesz usłuchać mojej rady, idź do Rivendell. Podróż tam nie powinna być zbyt niebezpieczna, jakkolwiek droga jest teraz trudniejsza niż dawniej, a pod jesień pogorszy się jeszcze. – Rivendell! – rzekł Frodo. – Doskonale! Ruszę więc na wschód i będę zdążał do Rivendell. Wezmę z sobą Sama w odwiedziny do elfów, chłopak oszaleje z radości. Mówił to lekkim tonem, lecz serce drgnęło mu w piersi i zapragnął zobaczyć dom Elronda Półelfa, odetchnąć powietrzem tej głębokiej doliny, w której dotychczas mieszkało w spokoju mnóstwo elfów. Pewnego letniego wieczora zdumiewająca wieść dotarła „Pod Bluszcz” i „Pod Zielonego Smoka”. Zapomniano o olbrzymach i wszystkich złowieszczych znakach na pograniczu wobec sprawy o wiele donioślejszej: pan Frodo sprzedaje czy nawet już sprzedał Bag End. I to komu? Bagginsom z Sackville! – Wziął ładny grosz – mówili jedni. – Za bezcen oddał – powiadali inni. – Jakżeby inaczej, skoro to pani Lobelia dobijała targu. (Otho zmarł jakiś czas przedtem, w dojrzałym, lecz niezbyt sędziwym wieku stu dwóch lat). Jeszcze więcej niż o cenie rozprawiano o przyczynach, które mogły skłonić pana Froda do sprzedaży pięknej norki. Ten i ów – opierając się na pewnych napomknieniach i minach pana Bagginsa – twierdził, że Frodo wyczerpał zasoby pieniężne; opuszczał Hobbiton, żeby osiąść w Bucklandzie wśród swoich krewnych Brandybucków i żyć odtąd skromnie z sumy uzyskanej za Bag End. – Byle jak najdalej od Bagginsów z Sackville – dodawali niektórzy. Lecz przekonanie o niewyczerpanych bogactwach Bagginsów z Bag End tak było zakorzenione, że większość nie mogła uwierzyć w taki powód decyzji Froda i snuła inne, mniej lub bardziej nieprawdopodobne domysły z własnej fantazji; przeważnie dopatrywano się jakiejś tajemnej i niewykrytej dotychczas intrygi Gandalfa. Jakkolwiek Czarodziej siedział cicho i nie wychodził za dnia z domu – wszyscy wiedzieli, że „przyczaił się w Bag End”. Ale czy ta przeprowadzka naprawdę dogadzała zamiarom Czarodzieja, czy nie, jedno było pewne: Frodo Baggins postanowił wrócić do Bucklandu. – Tak, wyprowadzam się tej jesieni – mówił. – Merry Brandybuck szuka tam dla mnie jakiejś przyjemnej norki albo domku. Rzeczywiście, za pośrednictwem przyjaciela już wybrał i kupił siedzibę Ustroń, opodal Bucklebury. Wszystkim z wyjątkiem Sama opowiedział, że zamierza tam osiedlić się na stałe. Wpadł na ten pomysł już po decyzji wyruszenia na wschód, Buckland bowiem leżał na wschodnim pograniczu Shire’u, a że Frodo tam właśnie spędził dzieciństwo, zapowiedź powrotu w rodzinne okolice brzmiała przynajmniej wiarygodnie. Gandalf przebywał w Shire dwa miesiące z górą. Wreszcie pewnego wieczoru pod koniec czerwca, wkrótce po ostatecznym ustaleniu planów Froda, Czarodziej niespodzianie oznajmił, że nazajutrz znów rusza w świat. – Mam nadzieję, że nie na długo – rzekł. – Idę jednak aż na południową granicę zasięgnąć języka, o ile to się okaże możliwe. Już i tak za długo próżnowałem. Czarodziej mówił to lekko, Frodowi jednak wydał się niespokojny.


– Czy coś się stało? – zapytał. – Właściwie nic, ale doszły mnie pewne słuchy, trochę niepokojące i wymagające sprawdzenia. Gdybym doszedł do wniosku, że wskazane jest, byś stąd odszedł niezwłocznie, wrócę sam albo w najgorszym wypadku przyślę ci słówko. Na razie trzymaj się ułożonego planu, lecz postępuj jeszcze ostrożniej niż dotychczas, szczególnie z Pierścieniem. Raz jeszcze powtarzam ci, pamiętaj: nie używaj go! Ruszył w drogę o świcie. – Wrócę lada dzień – powiedział. – A najpóźniej – na pożegnalne przyjęcie urodzinowe. Biorąc wszystko pod uwagę, sądzę, że na szlaku będzie ci potrzebne moje towarzystwo. Początkowo Frodo bardzo był zaniepokojony i często rozmyślał, co też za słuchy mogły dojść do Gandalfa; z czasem jednak niepokój stępiał, a że pogoda była piękna, hobbit na razie odsunął od siebie troski. Rzadko Shire zaznawał równie pogodnego lata i równie urodzajnej jesieni; drzewa uginały się od jabłek, miód przelewał się z plastrów, zboża wyrosły bujnie i kłosy miały ciężkie. Jesień była już w pełni, zanim Frodo znowu zaczął się niepokoić o Gandalfa. Wrzesień mijał, a Czarodziej nie dawał znaku życia. Dzień urodzin i wyprowadzki zbliżał się, ale Gandalf ani się nie zjawił, ani nie przysyłał wieści. W Bag End zapanował ruch. Do pomocy w pakowaniu rzeczy przybyło kilku przyjaciół Froda: Fredegar Bolger i Folko Boffin, no i oczywiście najserdeczniejsi druhowie, Pippin Tuk i Merry Brandybuck. Kompania ta przewracała po prostu dom do góry nogami. Dwudziestego września drogą przez most na Brandywinie odjechały w stronę Bucklandu dwa kryte wozy załadowane meblami i rzeczami, których Frodo nie sprzedał wraz z Bag End. Nazajutrz Frodo, nie na żarty już zaniepokojony, przez cały dzień wypatrywał Gandalfa. W czwartek poranek wstał piękny i pogodny, jak ongi w dzień wielkiej urodzinowej zabawy Bilba. Gandalf jednak się nie zjawił. Wieczorem Frodo wydał ucztę pożegnalną, bardzo zresztą skromną, bo do stołu siadło prócz gospodarza jedynie czterech jego pomocników. Frodo wszakże był zatroskany i nie w humorze. Ciążyła mu na sercu myśl, że już wkrótce będzie musiał rozstać się z młodymi przyjaciółmi. Zastanawiał się też, jak im o tym powiedzieć. Ale czterej hobbici kipieli werwą, toteż po chwili mimo nieobecności Gandalfa wesoły nastrój ogarnął całe towarzystwo. Jadalnia była ogołocona z mebli, został w niej tylko stół i krzesła, lecz kolację podano wyśmienitą, a wina najprzedniejsze, bo Frodo wyłączył swoją piwniczkę z inwentarza rzeczy odstępowanych Bagginsom z Sackville. – Nie wiem, co się stanie z resztą mojego dobytku, kiedy wpadnie w łapy nowych gospodarzy, ale dla wina znalazłem lepszy schowek – rzekł Frodo, wysączając do dna kieliszek. Była to ostatnia kropla wina ze starych winnic. Prześpiewali mnóstwo pieśni, nagadali się o wszystkich wspólnych wspomnieniach, a wreszcie wypili zdrowie Bilba, święcąc urodziny wuja razem z urodzinami siostrzeńca wedle przestrzeganego przez Froda zwyczaju. Potem, nim się pokładli do łóżek, wyszli przed norkę odetchnąć świeżym powietrzem i spojrzeć na gwiazdy. Pożegnalna uczta Froda była zakończona, a Gandalf nie przybył. Nazajutrz ranek przeszedł im na ładowaniu jeszcze jednego wozu resztkami manatków. Zaopiekował się nim Merry i pojechał na wozie wraz z Grubasem, czyli Fredegarem Bolgerem. – Ktoś musi przygotować nowy dom na twoje przyjęcie – rzekł Merry. – No, do prędkiego zobaczenia pojutrze, jeśli nie zamarudzicie w drodze!


Folko po lunchu wrócił do swego domu, lecz Pippin został. Frodo, niespokojny i niepewny, daremnie nadstawiał ucha, czy nie usłyszy pukania Gandalfa. Postanowił czekać do zmierzchu. Gandalf, jeśliby się zjawił po jego odejściu, a chciał go pilnie widzieć, mógł dopędzić podróżnych w Ustroni, a nawet ich wyprzedzić. Frodo bowiem wyruszał pieszo. Zamierzał dla przyjemności, a bardziej niż z innych powodów dlatego, że chciał raz jeszcze przyjrzeć się dobrze krajowi – wędrować z Hobbitonu do granic Bucklebury bez pośpiechu. – Będzie to dla mnie zarazem niezła gimnastyka – rzekł, przeglądając się w zakurzonym lustrze na ścianie opustoszałego holu. Od dawna nie uprawiał dalszych marszów i wydał się sobie nieco skapcaniały. Po lunchu, ku wielkiemu niezadowoleniu Froda, zjawiła się Lobelia w towarzystwie swego płowowłosego syna Lotha. – Nareszcie to wszystko jest nasze! – powiedziała Lobelia, wkraczając do norki. Nie było to grzeczne odezwanie się, a ponadto, ściśle mówiąc, niezupełnie zgodne z prawdą, bo umowa wchodziła w życie dopiero z wybiciem północy. Lobelia zasługiwała jednak na pewną pobłażliwość, musiała przecież czekać na objęcie Bag End o siedemdziesiąt siedem lat dłużej, niż sobie początkowo obiecywała, i tymczasem dożyła setki. Jakkolwiek bądź, przyszła teraz dopilnować, czy nic z tego, za co zapłaciła, nie wyniesiono z norki, i zażądała kluczy. Nieprędko dała się zaspokoić, przyniosła bowiem dokładny spis nabytych rzeczy i sprawdzała pozycję po pozycji. W końcu odeszła ze swoim Lothem, z zapasowym kluczem oraz z obietnicą, że Frodo zostawi dla niej drugi klucz u Dziadunia Gamgee. Krzywiła się co prawda na to, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że nie jest wcale pewna, czy Gamgee do rana nie splądruje norki. Frodo nie poczęstował Lobelii nawet filiżanką herbaty. Zjadł podwieczorek w towarzystwie Pippina i Sama Gamgee w kuchni. Oficjalnie ogłoszono, że Sam udaje się do Bucklandu, żeby nadal usługiwać panu Frodowi i zajmować się jego ogródkiem; Dziadunio Gamgee poparł ten projekt, nic wszakże nie mogło go pocieszyć w strapieniu, o jakie przyprawiała go myśl o sąsiadowaniu odtąd z Lobelią. – Ostatni nasz posiłek w Bag End! – rzekł Frodo, wstając od stołu. Zmywanie pozostawili Lobelii. Pippin i Sam ścisnęli rzemieniami trzy podróżne worki i ustawili je na ganku. Potem Pippin po raz ostatni wyszedł na spacer do ogrodu. Sam zniknął. Słońce zachodziło. Norka wydawała się smutna, ponura, zaniedbana. Frodo krążył po znajomych pokojach, patrząc, jak blask słoneczny przygasa na ścianach, a cienie wypełzają z kątów. Zrobiło się ciemno. Frodo wyszedł na dwór aż do furtki na końcu ścieżki, a potem kilka kroków drogą w dół Pagórka. Jeszcze się łudził, że może zobaczy Gandalfa wspinającego się w mroku pod górę. Niebo było pogodne, gwiazdy rozbłyskiwały jasno. – Noc zapowiada się pięknie – powiedział Frodo głośno. – To dobry początek. Mam ochotę już wreszcie wyruszyć. Uprzykrzyło mi się czekanie. Pójdę, a Gandalf niech mnie goni. Zawrócił, ale natychmiast stanął w miejscu, bo zza zakrętu, od zaułka Bagshot, doszły go jakieś głosy. Jeden z nich należał niewątpliwie do Dziadunia Gamgee, drugi był obcy i nieprzyjemny. Słów nieznajomego Frodo nie rozróżniał, lecz odpowiedzi Dziadunia, trochę krzykliwe, słyszał dobrze. Hamfast Gamgee zdawał się rozdrażniony. – Nie, pana Bagginsa nie ma w domu. Dzisiaj rano wyruszył w drogę, a mój Sam z nim razem, w każdym razie wywieźli wszystkie rzeczy. Tak, sprzedał gospodarstwo i wyprowadził się, jużem


mówił. Dlaczego? To już nie moja sprawa i nie wasza. Dokąd? Owszem, wiem, to nie sekret. Do Bucklebury czy gdzieś w tamte okolice. Tak, tak, szmat drogi. Nigdy nie byłem tak daleko. W Bucklandzie zresztą sami dziwacy mieszkają. Nie, żadnej wiadomości dla nikogo u mnie nie zostawił. Dobranoc! Kroki zadudniły po stoku Pagórka. Frodo zdziwił się trochę, że odczuł taką ulgę w sercu, stwierdzając, że oddalały się, zamiast zbliżać do jego norki. „Pewnie dlatego, że uprzykrzyły mi się już pytania i dociekania na temat moich poczynań – pomyślał. – Ileż to wścibstwa na świecie!” Przyszło mu do głowy, że może warto spytać Dziadunia, z kim rozmawiał, ale – na swoje szczęście czy może nieszczęście – rozmyślił się i szybko wrócił do Bag End. Pippin siedział pod gankiem na swoim worku. Sama nie było. Frodo przestąpił próg norki i krzyknął w ciemność: – Sam! Już czas w drogę! – Lecę, lecę, proszę pana! – odpowiedział z głębi norki głos Sama, a w chwilę później ukazał się hobbit, ocierając dłonią usta. Żegnał się z baryłką piwa w piwnicy. – Zaopatrzyłeś się, co? – spytał Frodo. – Tak, proszę pana. Na jakiś czas wystarczy. Frodo zamknął i zaryglował okrągłe drzwiczki, oddał klucz Samowi. – Skocz no i odnieś to ojcu, Samie – rzekł. – Potem biegnij na przełaj, żebyśmy na ciebie nie czekali u furtki na końcu ścieżki za łąkami. Nie będziemy teraz nocą szli przez miasteczko. Za wiele ciekawych oczu i uszu. Sam puścił się pędem do ojcowskiego domu. – No, wreszcie ruszamy! – rzekł Frodo. Zarzucili worki na plecy, wzięli do rąk laski i obeszli od zachodu Bag End. – Żegnaj! – powiedział Frodo, spoglądając w ciemne, puste okna. Podniósł rękę, a potem odwrócił się (zupełnie jak kiedyś Bilbo, lecz tego Frodo nie wiedział) i pospieszył za Peregrinem ścieżką w dół przez ogród. Przeskoczyli żywopłot w miejscu, gdzie był najniższy, i jak powiew wiatru w trawach weszli w noc. U stóp Pagórka od zachodniego stoku znaleźli furtkę prowadzącą na wąską dróżkę. Tu zatrzymali się i przyciągnęli rzemienie u worków. Zaraz też biegiem zjawił się zasapany Sam; ciężką pakę niósł przytroczoną wysoko na plecach, a na głowie miał wysoki bezkształtny filcowy worek, który nazywał kapeluszem. W mroku wyglądał zupełnie jak krasnolud. – Jestem pewien, że najcięższe rzeczy wpakowaliście do mojego worka – powiedział Frodo. – Współczuję ślimakom i wszelkim stworzeniom, które dźwigają swoje domy na własnych grzbietach. – Ja bym mógł nieść więcej rzeczy, proszę pana. Mój worek jest zupełnie lekki – oświadczył Sam mężnie, choć zgoła niewiarygodnie. – Nic od niego nie bierz, Samie – rzekł Pippin. – Dobrze mu tak! Niesie tylko to, co kazał zapakować. Rozleniwił się ostatnimi czasy, ale będzie mu wkrótce lżej, jak straci w marszu coś niecoś z własnej wagi. – Zlituj się nad biednym starym hobbitem! – zaśmiał się Frodo. – Z pewnością będę wiotki jak wierzbowa gałązka, nim dotrzemy do Bucklandu. Żartowałem oczywiście. Podejrzewam, że Sam wziął na siebie o wiele więcej, niżby mu sprawiedliwie powinno przypaść w udziale. Zrobimy z tym


porządek na najbliższym popasie. – Ujął w garść laskę. – No, skoro lubimy nocne przechadzki – powiedział – przemaszerujemy kilka mil przed snem. Szli najpierw na zachód dróżką, lecz wkrótce ją opuścili i skręcili w lewo na pola. Sunęli gęsiego wzdłuż żywopłotów, skrajem zagajników, a noc otulała ich swoim mrokiem. W ciemnych płaszczach stali się tak niewidzialni, jakby wszyscy mieli czarodziejskie pierścienie. Byli hobbitami, a w dodatku starali się iść cicho, więc nawet hobbit nie słyszałby ich kroków, a zwierzęta polne i leśne zaledwie dostrzegały, że ktoś przeszedł obok. Po jakimś czasie przeprawili się przez Wodę po wąskiej kładce na zachód od Hobbitonu. Struga ciekła tutaj krętą czarną wstążką między pochylonymi olchami. O milę czy dwie dalej na południe pospiesznie przecięli gościniec biegnący przez most na Brandywinie; znaleźli się więc w Tuklandzie i kierując kroki na południo-wschód, zaczęli wspinać się na Zielone Wzgórza. Stąd widzieli miasteczko mrugające światłami w łagodnej dolinie Wody. Wkrótce jednak wśród falistego, okrytego mrokiem terenu zniknął Hobbiton, a potem z kolei osiedle Nad Wodą, rozciągnięte wzdłuż szarego stawu. Kiedy światło ostatniej zagrody zostało daleko za nimi, migocąc wśród drzew, Frodo obejrzał się i ręką zrobił gest pożegnania. – Chciałbym wiedzieć, czy jeszcze kiedyś w życiu zobaczę tę dolinę – powiedział cicho. Po trzech godzinach marszu zatrzymali się na odpoczynek. Noc była jasna, chłodna, wygwieżdżona, lecz od strumieni i niskich łąk pasma szarej jak dym mgły pełzły na zbocza wzgórz. Przezroczyste korony brzóz, kołysane lekkim powiewem, rysowały nad głowami wędrowców czarną sieć na tle bladego nieba. Zjedli lekką (jak na hobbitów) kolację i ruszyli dalej. Wkrótce trafili na wąską drogę, która rozwijała się faliście to w górę, to w dół i ginęła w ciemnej dali przed nimi: była to droga do Leśnego Dworu i promu w Bucklebury. Odbiegała w górę od głównego gościńca doliny i wijąc się po zboczach Zielonych Wzgórz, prowadziła do dzikiego Leśnego Zakątka Wschodniej Ćwiartki Shire’u. Po chwili zanurzyli się w głęboki parów między ścianami smukłych drzew, które w ciemnościach szeleściły suchymi liśćmi. Z początku gawędzili albo chórem nucili cichutko jakąś melodię, znaleźli się bowiem wreszcie z dala od ciekawych uszu. Później maszerowali w milczeniu, a Pippin zaczął odstawać od towarzyszy. W końcu, gdy wspinali się na strome zbocze, zatrzymał się i ziewnął. – Taki jestem senny – powiedział – że chyba przewrócę się na środku drogi. Czy zamierzacie spać w marszu? Już blisko północ. – Zdawało mi się, że lubisz nocne spacery – rzekł Frodo. – Ale nie ma po co się zbytnio spieszyć. Merry spodziewa się nas dopiero pojutrze, mamy więc niemal dwa dni rezerwy. Zrobimy popas w najbliższym dogodnym miejscu. – Wiatr wieje od zachodu – powiedział Sam. – Po tamtej stronie wzgórza będzie zacisznie i dość przytulnie. Jeżeli pamięć mnie nie zawodzi, jest przed nami suchy bór sosnowy. Sam w promieniu dwudziestu mil wokół Hobbitonu dobrze znał okolicę, na tym wszakże kończyła się jego wiedza geograficzna. Przekroczywszy szczyt pagórka, zaraz weszli w sosnowy las. Zboczyli ze ścieżki, zanurzyli się między drzewa w głąb pachnących żywicą ciemności i nazbierali suszu oraz szyszek na ognisko. Wkrótce płomień trzaskał wesoło u stóp starej sosny, a trzej podróżni siedzieli przy nim chwilę, póki głowy nie zaczęły im opadać sennie na piersi. Wówczas zawinęli się w płaszcze i koce, ułożyli – każdy w wybranym zagłębieniu między potężnymi korzeniami drzewa – i niemal natychmiast zasnęli.


Warty nie wystawiali; nawet Frodo nie obawiał się niczego tutaj, w samym sercu Shire’u. Kiedy ognisko zagasło, zbliżyło się do nich kilka zwierząt leśnych. Lis, spieszący lasem w jakichś sobie tylko wiadomych sprawach, przystanął na parę minut, węsząc. „Hobbici! – pomyślał. – Świat się kończy! Słyszałem, że dziwne rzeczy dzieją się w tym kraju, ale pierwszy raz w życiu widzę, żeby hobbit nocował pod gołym niebem u stóp drzewa. Nawet trzech hobbitów! To jest coś nadzwyczajnego!” Lis miał słuszność; nigdy jednak nie dowiedział się czegoś więcej o tym zagadkowym przypadku. Ranek wstał blady i mglisty. Frodo zbudził się pierwszy i stwierdził, że korzeń sosny wygniótł mu dziurę w plecach i że kark mu zesztywniał boleśnie. „Spacerek dla przyjemności! Czemuż nie pojechałem wozem? – pomyślał, jak zwykle na początku każdej wycieczki. – I wszystkie moje piękne puchowe piernaty sprzedałem Bagginsom z Sackville! W sam raz dogodziłyby im korzenie sosny!” Przeciągnął się i zawołał: – Wstawajcie, hobbici! Mamy wspaniały poranek! – Co w nim widzisz wspaniałego? – spytał Pippin, otwierając jedno oko i zerkając spod koca. – Sam! Śniadanie na pół do dziesiątej, proszę! Czy woda na kąpiel już gorąca? Sam zerwał się mocno zaspany. – Nie, proszę pana! Jeszcze nie. Frodo ściągnął z Pippina koc i zwinął go, a potem wyszedł na skraj lasu. Daleko na wschodzie słońce podnosiło się czerwone z mgieł zalegających gęsto świat. Drzewa, mieniące się karminem i złotem, jakby odcięte od korzeni, płynęły w morzu mgły. Trochę niżej, po lewej ręce Froda, droga opadała stromo w dół i znikała w parowie. Gdy wrócił, Sam i Pippin już rozpalili ognisko. – Woda! – krzyknął Pippin. – Gdzie jest woda? – Nie noszę jej w kieszeniach – odparł Frodo. – Myśleliśmy, że poszedłeś szukać źródła – rzekł Pippin, krzątając się koło zapasów i wyciągając kubki. – Skocz no chociaż teraz. – Chodźcie razem ze mną – powiedział Frodo – i weźcie wszystkie manierki. U stóp wzgórza płynął strumień. Napełnili manierki, a także polowy kociołek pod małym wodospadem, gdzie woda bryzgała z wysokości kilku stóp na próg z szarego kamienia. Zimna była jak lód; hobbici otrząsali się i parskali, myjąc w niej twarze i ręce. Nim zjedli śniadanie i zwinęli bagaże, minęła godzina dziesiąta; rozpogodziło się i pocieplało, zbiegli ze zbocza, przeprawili się na drugi brzeg potoku w miejscu, gdzie przepływał pod drogą, potem wspięli się na następny stok, w górę, w dół, na drugi łańcuch wzgórz. Płaszcze, koce, woda, prowiant i wszystek sprzęt znowu zaciążyły im nieznośnie na grzbietach. Marsz zapowiadał się uciążliwy, dzień upalny. Po kilku wszakże milach droga przestała skakać to w górę, to w dół; wspięła się bardzo krętymi zakosami na stromy wał i stąd już ostatni raz miała ich sprowadzić w dolinę. Otworzył się przed nimi widok na rozległą nizinę usianą kępami drzew i ginącą w oddali w brunatnej leśnej mgle. Ponad Leśnym Zakątkiem spoglądali ku Brandywinie. Gościniec rozwijał się jak sznurek z kłębka. – Droga biegnie bez końca – rzekł Pippin – ale ja nie mogę biec bez odpoczynku. Pora na lunch. Siadł na wale opodal drogi i patrzył ku wschodowi na mglisty widnokrąg, za którym kryła się


rzeka i granica Shire’u, kraju, gdzie spędził całe dotychczasowe życie. Sam stał przy nim. Szeroko otwierał krągłe oczy – wypatrywał nowego horyzontu za nieznajomą krainą. – Czy w tych lasach mieszkają elfy? – spytał. – O ile mi wiadomo, nie – odparł Pippin. Frodo milczał. On także patrzał na wschód i na drogę, jakby ją widział po raz pierwszy. Nagle przemówił głośno, lecz jak gdyby do siebie. Recytował z wolna: A droga wiedzie w przód i w przód, Choć się zaczęła tuż za progiem – I w dal przede mną mknie na wschód, A ja wciąż za nią – tak, jak mogę… Znużone stopy depczą szlak – Aż w szerszą się rozpłynie drogę, Gdzie strumień licznych dróg już wpadł… A potem dokąd? – rzec nie mogę[8]. – To coś, jakby wiersze starego Bilba – rzekł Pippin. – Czy może to twoja własna przeróbka? Nie brzmi to zbyt zachęcająco. – Nie wiem – powiedział Frodo. – Zdawało mi się, że sam w tej chwili układam te wiersze, ale może je słyszałem dawno temu. Z pewnością przypominają mi żywo Bilba z ostatnich lat przed jego zniknięciem. Mawiał często, że jest tylko jedna jedyna droga i że jest jak wielka rzeka: źródło tryska spod każdych drzwi, a każda ścieżka stanowi jej dopływ. „Niebezpiecznie wychodzić za własny próg, mój Frodo! – powiadał nieraz. – Trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz swoich nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą. Czy zdajesz sobie sprawę, że to jest ta sama ścieżka, która biegnie przez Mroczną Puszczę, i że jeśli jej pozwolisz, może cię zaprowadzić aż pod Samotną Górę albo nawet dalej i w gorsze jeszcze miejsce?” Miał na myśli dróżkę zaczynającą się od drzwi w Bag End, a zwykle mówił o tym po powrocie z dalekiej przechadzki. – No, mnie gościniec nie porwie, przynajmniej nie wcześniej niż za godzinę – rzekł Pippin, zsuwając worek z pleców. Towarzysze poszli za jego przykładem, oparli bagaże o wał i siedli z nogami wyciągniętymi na drogę. Po odpoczynku zjedli sute drugie śniadanie, a po śniadaniu znowu pozwolili sobie na odpoczynek. Słońce się zniżyło i blask zachodu rozlał się nad krajem, nim zeszli ze wzgórza. Dotychczas nie spotkali po drodze żywej duszy. Szlak był mało uczęszczany, bo nie nadawał się dla wozów, a zresztą mało kto miał interes do Leśnego Zakątka. Wlekli się jeszcze godzinę, a nawet dłużej, gdy nagle Sam przystanął, nadsłuchując. Byli teraz na równinie i droga, po wielu skrętach, słała się dalej prosto wśród łąk, na których tu i ówdzie wystrzelały smukłe drzewa, forpoczty bliskich już lasów. – Słychać za nami tętent kuca albo konia – rzekł Sam. Obejrzeli się, lecz zakręt przesłaniał dalszy widok. – Może to Gandalf nas goni? – powiedział Frodo, ale bez przekonania; nagle coś go tknęło, żeby się ukryć przed oczyma tego nadciągającego za nimi jeźdźca.


– Pewnie przesadzam – rzekł, jakby się usprawiedliwiając – wolałbym jednak nie pokazywać się tutaj na drodze nikomu. Znudziło mnie się to ciągłe obserwowanie i roztrząsanie każdego mojego kroku. A jeśli to jest Gandalf – dodał na wszelki wypadek – zrobimy mu niespodziankę, żeby odpłacić za spóźnienie. Schowajmy się teraz! Sam i Pippin szybko skoczyli w lewo i przypadli w małej jamce opodal drogi. Przywarli płasko do ziemi. Frodo wahał się przez sekundę: chęć ukrycia się walczyła w jego sercu z ciekawością czy może jeszcze jakimś innym uczuciem. Tętent kopyt zbliżał się szybko. W ostatniej chwili Frodo rzucił się w gęstą kępę trawy za drzewem ocieniającym drogę. Uniósł trochę głowę i ostrożnie wyglądał zza ogromnego korzenia. Od zakrętu na drodze ukazał się kary koń, nie hobbicki kuc, lecz rosły wierzchowiec; na nim, jak gdyby skulony w siodle, siedział duży mężczyzna, spowity w suty czarny płaszcz z kapturem, tak że tylko buty, wsunięte w strzemiona, wyglądały spod fałd. Twarzy w cieniu kaptura nie można było dostrzec. Gdy dojechał do drzewa, za którym krył się Frodo, koń stanął w miejscu. Postać w siodle siedziała zupełnie nieruchomo, pochyliwszy głowę; wydawało się, że nadsłuchuje. Spod kaptura dobył się szmer, jakby jeździec węszył usilnie jakąś nieuchwytną woń; obracał przy tym głową to w jedną, to w drugą stronę. Nagły ślepy strach zdjął Froda. Wspomniał o Pierścieniu. Ledwie śmiał oddychać, ale pokusa, by wydobyć Pierścień z kieszeni, ogarnęła go z taką siłą, że zaczął przesuwać z wolna rękę. Czuł, że byle wsunął Pierścień na palec – będzie bezpieczny. Rada Gandalfa wydawała się niedorzeczna. Bilbo przecież używał Pierścienia. „Jestem jeszcze w Shire” – pomyślał Frodo, gdy dłoń jego dotknęła łańcuszka, na którym był umocowany Pierścień. W tym momencie jeździec wyprostował się w siodle i potrząsnął wodzami. Koń ruszył naprzód, z początku stępa, potem żwawym kłusem. Frodo wyczołgał się na skraj drogi i patrzył za jeźdźcem, póki nie zniknął w oddali. Nie był pewny, lecz wydało mu się, że koń skręcił ze szlaku w prawo, między drzewa. – Bardzo to dziwne i wręcz niepokojące – rzekł Frodo sam do siebie, idąc po towarzyszy. Pippin i Sam przez cały czas leżeli z głowami zanurzonymi w trawie i nic nie widzieli. Frodo więc opisał im jeźdźca i opowiedział o jego niezwykłym zachowaniu. – Nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale byłem przekonany, że wypatrywał, a raczej węszył mnie. Nie miałem też wątpliwości co do tego, że nie chcę być przez niego dostrzeżony. Nigdy jeszcze w Shire nie widziałem ani nie odczułem nic podobnego. – Ale po cóż by się któryś z Dużych Ludzi mieszał w nasze sprawy? – spytał Pippin. – I co w ogóle robi w naszych stronach? – Kręcą się tutaj ludzie – rzekł Frodo. – W Południowej Ćwiartce, o ile mi wiadomo, doszło do pewnych zatargów z nimi. Ale o jeźdźcach takich jak ten w życiu nie słyszałem. Ciekaw jestem, skąd on się tu wziął. – Z przeproszeniem pańskim – wtrącił się niespodzianie Sam – ja wiem skąd. Przyjechał z Hobbitonu, chyba że ich jest kilku. Wiem także, dokąd on jedzie. – Co to znaczy? – ostro spytał Frodo, patrząc ze zdumieniem na Sama. – Dlaczego wcześniej nic o tym nie mówiłeś? – Dopiero teraz sobie wszystko przypomniałem, proszę pana. To było tak: wczoraj wieczorem, kiedy przybiegłem z kluczem do naszej norki, ojciec mi powiedział te słowa: „Toś ty tutaj, Sam?


Myślałem, że wyjechałeś rano z panem Frodem. Jakiś obcy człowiek pytał mnie o pana Bagginsa z Bag End. Dopiero co odszedł. Odesłałem go do Bucklebury. Prawdę rzekłszy, nie podobał mi się ów gość. Bardzo się zeźlił, kiedym mu powiedział, że pan Baggins już na dobre się wyprowadził ze swojego starego domu. Syknął, aż mnie dreszcz przeszedł”. „Co to był za jeden?” – spytałem Dziadunia. „Nic nie wiem – powiada – ale że nie hobbit, to pewne. Wysoki, czarny, z góry na mnie patrzył. Coś mi się widzi, że to któryś z Dużych Ludzi, zza granicy. Mówił też jakoś śmiesznie”. Więcej nie pytałem, proszę pana, spieszyłem się, bo panowie na mnie czekali. Zresztą nie przejąłem się wcale. Ojciec starzeje się, niedowidzi, a musiało już być dość ciemno, kiedy ten gość przyszedł na Pagórek i spotkał mojego staruszka, jak wyszedł odetchnąć trochę przed dom. Mam nadzieję, że ojciec… i ja… nie napytaliśmy panu jakiejś biedy. – W każdym razie do Dziadunia nie mogę mieć pretensji – rzekł Frodo. – Prawdę mówiąc, słyszałem, jak rozmawiał z jakimś nieznajomym, który o mnie się dopytywał, i o mały włos nie podszedłem, żeby dowiedzieć się, co to za jeden. Szkoda, że tego wówczas nie zrobiłem, i szkoda, żeś mi ty, Samie, wcześniej o tym zdarzeniu nie wspomniał. Byłbym może ostrożniejszy na tej drodze. – Ale możliwe też, że ten jeździec nie ma nic wspólnego z nieznajomym, który nagabywał Dziadunia – powiedział Pippin. – Opuściliśmy Hobbiton ukradkiem; nie wyobrażam sobie, jakim sposobem mógłby trafić na nasz ślad. – Może węchem, proszę pana – rzekł Sam. – Ojciec mówił, że ten nieznajomy był cały czarny. – Szkoda, że nie czekałem na Gandalfa – mruknął Frodo. – No, ale kto wie, czy to nie pogorszyłoby jeszcze sprawy? – A więc coś wiesz, a przynajmniej czegoś się domyślasz o tym jeźdźcu? – spytał Pippin, który dosłyszał wyszeptane słowa. – Nie wiem i wolałbym się nie domyślać – odparł Frodo. – Dobrze, kuzynie. Zachowaj chwilowo sekret przy sobie, skoro lubisz tajemnice. Ale co teraz poczniemy? Chętnie bym coś przegryzł, zdaje mi się jednak, że powinniśmy wynieść się stąd co prędzej. Twoja opowieść o jeźdźcu, który węszy, chociaż nosa mu nie widać, mocno mnie zaniepokoiła. – Tak, ja też myślę, że trzeba ruszyć zaraz – rzekł Frodo – ale nie pójdziemy już gościńcem, bo jeździec mógłby zawrócić albo mógłby nadjechać drugi. Trzeba dziś jeszcze zrobić porządny skok naprzód. Do Bucklandu zostało nam ładnych kilka mil. Cienie drzew leżały długie i smukłe na trawie, gdy ruszali znowu. Trzymali się teraz o rzut kamieniem od gościńca, po jego lewej stronie, starając się iść tak, by nikt z drogi nie mógł ich dostrzec. To wszakże utrudniało marsz, bo trawa była gęsta i splątana, grunt wyboisty, a drzewa coraz częściej zbijały się w gąszcz. Za ich plecami słońce zaszło za wzgórza, wieczór nadciągnął, nim dotarli do końca długiej równiny, przez którą droga biegła prosto. W tym miejscu gościniec skręcał nieco w lewo i zbiegał ku nisko położonym terenom Yale, kierując się dalej w stronę Słupków. Jednakże odchodził tu również szlak w prawo, który, wijąc się przez las starych dębów, zmierzał do Leśnego Dworu. W pobliżu rozwidlenia natknęli się na ogromny zwalony pień, żywy jeszcze, bo liście nie zwiędły na pędach, które puściły się z połamanych gałęzi. Pień jednak spróchniał i był pusty w środku; olbrzymia dziupla otwierała się na stronę niewidoczną z gościńca. Hobbici wczołgali się do środka i


siedli na podściółce z zeschłych liści i próchna. Tu odpoczęli i zjedli lekką kolację, gawędząc z cicha i od czasu do czasu nadstawiając uszu. – Pójdziemy tędy – powiedział Frodo. Gdy podkradli się znów ku drodze, otaczał ich już półmrok. Zachodni wiatr wzdychał wśród gałęzi, liście szeptały. Wkrótce drogę zaczął łagodnie, lecz wytrwale ogarniać zmierzch. Na ciemniejącym wschodzie, nad drzewami, wzeszła pierwsza gwiazda. Maszerowali w szeregu, noga w nogę, żeby dodać sobie ducha. Po jakimś czasie, kiedy gwiazdy rozmnożyły się i jaśniej rozbłysły na niebie, wędrowców opuścił niepokój i przestali nasłuchiwać tętentu kopyt. Zanucili cichutko, bo hobbici lubią śpiewać w marszu, zwłaszcza gdy nocą po przechadzce zbliżają się ku domowi. Większość hobbitów śpiewa w takich razach piosenkę o kolacji albo o łóżku, lecz nasi trzej bohaterowie nucili piosenkę o wędrówce (jakkolwiek nie omieszkali, oczywiście, wspomnieć w niej również o jedzeniu i spaniu). Jej słowa ułożył Bilbo Baggins do melodii starej jak te wzgórza i nauczył jej Froda podczas wspólnych wycieczek ścieżkami Doliny, gdy opowiadał siostrzeńcowi o swoich przygodach. Na kominku ogień gorze, A pod dachem ciepłe łoże; Lecz, że stopy wypoczęte, Może jeszcze za zakrętem Ujrzym drzewo albo kamień Przez nikogo niewidziane… Kwiat i drzewo, trawa, liść – Trzeba nam iść, dalej iść, Woda, niebo, wzgórze, jar – Naprzód marsz, naprzód marsz. Za zakrętem może czeka Droga nowa i daleka, A choć dziś ją omijamy, Jutro tuż za progiem bramy Może ścieżka nas uwiedzie, Która wprost na księżyc wiedzie… Jabłko, orzech, cierń i głóg – Nie żałuj nóg, nie żałuj nóg, Staw, dolina, piasek, głaz – Żegnam was, żegnam was. Dom za nami, świat przed nami, Wielu trzeba iść drogami, By w krąg nocy wkroczyć godnie,


Nim zapłoną gwiazd pochodnie. Wtedy znów przed nami wrota I powracać w dom ochota… Cień i chmura, zmierzch i mgła Niech znikną – sza, cicho – sza. Piec, wieczerza, lampy blask, I do snu czas! I do snu czas![9] Piosenka się skończyła. – Już do snu czas! Już do snu czas! – zaśpiewał Pippin na cały głos. – Pss! – uciszył go Frodo. – Zdaje się, że znów słyszę stuk podków. Cisi niczym cienie drzew, zatrzymali się w miejscu, nasłuchując. Tętent dochodził z dość daleka, lecz z wiatrem niósł się wyraźnie i powoli przybliżał. Hobbici szybko i cichutko zbiegli z drogi w głębszy mrok pomiędzy dęby. – Nie odchodźmy zbyt daleko – rzekł Frodo. – Nie chciałbym, żeby ktoś nas zobaczył, ale chcę się przekonać, czy to nie drugi Czarny Jeździec. – Dobrze – odparł Pippin. – Nie zapominaj jednak, że on węszy. Podkowy stukały już blisko. Nie było czasu na szukanie kryjówki lepszej niż cień dębiny. Sam i Pippin skulili się za grubym pniem, Frodo zaś podpełznął z powrotem ku drodze i przywarował ledwie o parę kroków od jej brzegu. Szara, blada kreska gościńca jaśniała pośród lasu. Nad nią świeciły gwiazdy, gęsto rozsiane po ciemnym niebie, lecz księżyca nie było. Tętent umilkł. Wytężając wzrok, Frodo dostrzegł ciemną sylwetkę, która przemknęła na tle jaśniejszej plamy między dwoma drzewami i zatrzymała się nagle. Wyglądało to jak czarny cień konia prowadzonego przez mniejszy czarny cień. Czarny cień stał tuż obok miejsca, w którym hobbici opuścili drogę, i kołysał się na boki. Frodowi wydało się, że słyszy jak gdyby węszenie. Cień przygiął się do ziemi, a potem zaczął się czołgać wprost na hobbita. I znów ogarnęła Froda pokusa, żeby wsunąć na palec Pierścień, pokusa tym razem silniejsza niż poprzednio. Tak silna, że nim hobbit uświadomił sobie, co robi, jego ręka znalazła się w kieszeni. Lecz w tej samej chwili z lasu doleciał gwar, jakby śpiew i śmiech jednocześnie. Jasne głosy wznosiły się i opadały w rozgwieżdżonej nocy. Czarny cień wyprostował się i cofnął. Skoczył na cień konia i zniknął, jak gdyby utonął w ciemności po drugiej stronie drogi. Frodo odetchnął. – Elfowie! – krzyknął ochrypłym szeptem Sam. – Elfowie, proszę pana! I Sam byłby się wyrwał z mroku lasu w stronę, skąd dolatywały głosy, gdyby towarzysze nie odciągnęli go siłą. – Tak, to elfowie – rzekł Frodo. – Spotyka się ich czasami w Leśnym Zakątku. Nie mieszkają w Shire, lecz wiosną i jesienią zdarza im się tu zawędrować z własnych krajów, spoza Wieżowych Wzgórz. Na szczęście! Wyście nic nie widzieli, ale Czarny Jeździec zatrzymał się tuż przy nas i właśnie czołgał się ku nam, kiedy zabrzmiał śpiew elfów. Na ich głos umknął natychmiast. – A jak będzie z elfami? – spytał Sam, zbyt podniecony, by przejmować się zagadką jeźdźców. –


Czy nie moglibyśmy podejść i zobaczyć ich? – Posłuchaj! Idą tutaj! – rzekł Frodo. – Wystarczy, byśmy na nich zaczekali przy drodze. Śpiew się przybliżył. Jeden głos wybił się wyraźnie z chóru. Śpiewał w pięknym języku elfów, w języku, który Frodo znał bardzo słabo, a którego dwaj pozostali hobbici nie znali wcale. A jednak dźwięki mowy stopione z melodią układały się w ich myślach w słowa, na pół tylko zrozumiałe. Oto, co usłyszał Frodo: O Śnieżnobiała, Czysta Pani, Królowo zza Zachodnich Mórz, Światłości dla nas, zabłąkanych W świecie splątanych drzew i dróg. Gilthoniel! O Elbereth! Czysty twój wzrok, jasny twój dech! O Śnieżnobiała! Tobie nasz śpiew W kraju dalekim od Wielkich Mórz. O gwiazdy, których w czas Ciemności Lśniąca twa dłoń rzucała siew; Wśród wietrznych pól, dziś jaśniejących Widzimy srebrne kwiecie twe! O Elbereth! Gilthoniel! Wciąż pamiętamy – w cieniu drzew, W kraju dalekim pędząc swe dnie – Światło twych gwiazd wśród Zachodnich Mórz[10]. Pieśń ucichła. – To Elfowie Wysokiego Rodu. Wymówili imię Elbereth! – rzekł Frodo zdumiony. – Nie wiedziałem, że można w Shire spotkać przedstawicieli tego najpiękniejszego ludu. Niewielu ich pozostało w Śródziemiu, na wschód od Wielkiego Morza. Doprawdy, niezwykle szczęśliwy przypadek. Hobbici siedli w cieniu przy gościńcu. Wkrótce nadciągnęli elfowie, kierując się ku dolinie. Szli wolno, a hobbici zobaczyli odblask gwiazd na ich włosach i w oczach. Nie nieśli pochodni, lecz światło podobne do świetlistej obwódki, która skrzy się nad górami przed wschodem księżyca, słało im się u stóp. Maszerowali teraz w milczeniu, ale ostatni elf, mijając hobbitów, obejrzał się i roześmiał. – Witaj, Frodo! – krzyknął. – O późnej godzinie wybrałeś się na przechadzkę. A możeś zabłądził? Potem zawołał głośno na towarzyszy i cała gromada elfów zatrzymała się, otaczając hobbitów. – A to dziw nad dziwami! – mówili. – Trzech hobbitów nocą w lesie! Czegoś podobnego nie widzieliśmy, odkąd Bilbo wyprowadził się z tych stron. Co to ma znaczyć?


– Znaczy to po prostu, piękni przyjaciele – rzekł Frodo – że wędrujemy tą samą co i wy drogą. Lubię przechadzać się pod gwiazdami. Chętnie też przyłączyłbym się do waszej kompanii. – Ale nam nie potrzeba niczyjej kompanii, a zresztą hobbici są dość nudni – odpowiedzieli elfowie ze śmiechem. – Dlaczego twierdzisz, że nam wypada ta sama droga, skoro nie wiesz, dokąd idziemy? – A skąd wy znacie moje imię? – odwzajemnił się Frodo pytaniem. – My wiemy mnóstwo rzeczy – odpowiedzieli elfowie. – Nieraz widzieliśmy cię dawnymi czasy w towarzystwie Bilba, chociaż ty nas nie widziałeś. – Kim jesteście i kto wami dowodzi? – spytał Frodo. – Nazywam się Gildor – powiedział przywódca elfów, ten sam, który pierwszy zagadnął hobbitów. – Gildor Inglorion z domu Finroda. Jesteśmy Wygnańcami, większość naszych pobratymców dawno temu opuściła te strony, a my także nie zabawimy tutaj długo, wrócimy za Wielkie Morze. Ale garstka naszych współplemieńców nadal mieszka spokojnie w Rivendell. A teraz, Frodo, powiedz nam coś o sobie. Wiemy bowiem, że cień lęku padł na ciebie. – O, mądrzy przyjaciele! – wtrącił się żywo Pippin. – Powiedzcie nam, co wiecie o Czarnych Jeźdźcach. – O Czarnych Jeźdźcach? – Elfowie ściszyli głosy. – Dlaczego nas o nich pytacie? – Bo dwaj Czarni Jeźdźcy dogonili nas dzisiaj na drodze… a może to był jeden, który nas dwukrotnie dopędził – rzekł Pippin. – Zaledwie przed chwilą, kiedy się zbliżaliście, umknął. Elfowie zrazu nie odpowiedzieli, porozumiewając się cicho między sobą we własnym języku. W końcu Gildor zwrócił się do hobbitów. – Nie będziemy o tym rozmawiali tutaj – rzekł. – Powinniście teraz pójść z nami. Nie jest to zgodne z naszymi zwyczajami, lecz tym razem wyjątkowo gotowi jesteśmy przyjąć was do kompanii i ugościć na dzisiejszą noc, jeżeli chcecie. – O, piękni przyjaciele! Nie spodziewałem się takiego szczęścia – rzekł Pippin. Sam oniemiał. – Dziękuję ci, Gildorze Inglorionie! – powiedział, kłaniając się, Frodo. – Elen síla lúmenn’ omentielvo – „gwiazda błyszczy nad godziną naszego spotkania” – dodał w języku elfów. – Uważajcie, przyjaciele! – krzyknął ze śmiechem Gildor. – Nie mówcie przy nim sekretów! Oto hobbit uczony w Starodawnej Mowie! Bilbo był dobrym nauczycielem. Witaj, Przyjacielu Elfów! – zwrócił się do Froda z ukłonem. – Chodźcie teraz wszyscy i przyłączcie się do kompanii. A maszerujcie pośrodku kolumny, żeby który nie zabłądził. Zmęczycie się porządnie, zanim staniemy na popas. – Dlaczego? Dokąd się wybieracie? – spytał Frodo. – Dzisiaj do lasów na wzgórzach ponad Leśnym Dworem. To kilka mil stąd, ale u celu czeka nas wypoczynek. A jutro za to będziecie mieli krótszą drogę przed sobą. Ruszyli w milczeniu, sunąc jak cienie i migocąc nikłymi światełkami; elfowie bowiem (jeszcze lepiej niż hobbici) umieją, jeśli chcą, poruszać się bezszelestnie. Pippina wkrótce ogarnęła senność i potknął się raz i drugi, ale smukły elf idący przy nim zawsze w porę otaczał go ramieniem i chronił od upadku. Sam u boku Froda kroczył jak we śnie, z wyrazem ni to lęku, ni to oszołomienia i radości na twarzy.


Las po obu stronach drogi gęstniał teraz, drzewa tu były młodsze i bogaciej podszyte; a gdy droga opadła w kotlinę między dwoma wzgórzami, na stokach pojawiły się bujne kępy leszczyny. Wreszcie elfowie skręcili z drogi. Na prawo odbiegała tu zielona ścieżka, niemal niewidoczna w gąszczu; wspięli się jej krętym tropem przez lesiste zbocze aż na grzbiet wzgórza, wybiegającego daleko w głąb nadrzecznej doliny. Nagle wychynęli z cienia drzew, otwarła się przed nimi rozległa łąka, szara w mroku nocy. Z trzech stron obejmowały ją lasy, lecz od wschodu teren opadał stromo, tak że ciemne czuby drzew rosnących w dole kołysały się u ich stóp. Dalej nizina rozpościerała się mroczna i płaska pod wygwieżdżonym niebem. Bliżej, w wiosce zwanej Leśnym Dworem, mrugało parę światełek. Elfowie siedli na trawie i zaczęli po cichu naradzać się między sobą; zdawało się, że zapomnieli o hobbitach. Frodo i jego przyjaciele, bardzo senni, owinęli się w płaszcze i koce. Noc zapadła głęboka, światła w dolinie pogasły. Pippin usnął z głową opartą o jakąś kępę. Od wschodu wysoko na niebie pojawiła się konstelacja Remmirath, Sieć Gwiazd; z wolna ponad mgły wypłynął czerwony Borgil, rozżarzony niby ognisty klejnot. Podmuch wiatru rozwiał mgły, jakby unosząc zasłonę, i ukazał się Szermierz Nieba, Menelvagor, przepasany blaskiem, pnący się na krawędź świata. Elfowie wszyscy naraz zaintonowali pieśń. Nagle spod drzew czerwonym światłem wystrzelił w górę ogień. – Chodźcie! – zawołali na hobbitów elfowie. – Chodźcie! Teraz czas na rozmowy i zabawę. Pippin usiadł, trąc oczy pięściami. Drżał z chłodu. – W pałacu ogień płonie i uczta czeka na głodnych gości – powiedział jeden z elfów, stając przed nim. U południowego krańca polany otwierała się w ścianie leśnej przesieka. Zielony dywan trawy wcinał się w las, wyściełając jakby wielką salę, nad którą sklepiały się gałęzie drzew. Po obu stronach potężne pnie ciągnęły się szeregiem niby kolumny. Pośrodku paliło się ognisko, a na pniach kolumnady równym, srebrnym i złotym płomieniem świeciły łuczywa. Elfowie zasiedli wokół ogniska na trawie lub na pieńkach po ściętych starych drzewach. Kilku kręciło się, roznosząc i napełniając puchary, inni podawali pełne talerze i półmiski. – Skromna to wieczerza – mówili gospodarze hobbitom – bo kwaterujemy tu chwilowo wśród lasów, z dala od naszych pałaców. Jeżeli będziemy was kiedyś podejmować u siebie w domu, ugościmy was lepiej. – Mnie się to dzisiejsze przyjęcie wydaje godne urodzinowej uczty – rzekł Frodo. Pippin nie mógł sobie później przypomnieć, co wówczas jadł i pił, bo tak go oczarował blask bijący od twarzy elfów i piękna różnorodna melodia ich głosów, że przeżył tę noc, jakby śniąc na jawie. Pamiętał jednak chleb, który smakował mu lepiej, niż mogłaby smakować umierającemu z głodu najbielsza bułka, i jagody słodkie jak leśne poziomki, a dorodniejsze niż wszelkie owoce wypielęgnowane w ogrodach; wychylił do dna puchar aromatycznego napoju, świeżego jak źródlana woda, a złocistego jak letnie popołudnie. Sam nigdy potem nie zdołał w słowach wyrazić ani bodaj uświadomić sobie jasno, co czuł i myślał tej nocy, chociaż zachował ją w pamięci wśród najdonioślejszych wydarzeń swojego życia. Najbliższy był wyrażeniu swoich uczuć, gdy mówił: „Ano, proszę pana, gdybym umiał wyhodować takie jabłka, byłbym pierwszym ogrodnikiem na świecie. Ale do serca bardziej niż wszystko inne trafił mi ich śpiew”.


Frodo gawędził, jadł i pił z rozkoszą; przede wszystkim jednak chłonął słowa. Słabo znał język elfów i przysłuchiwał mu się pilnie. Od czasu do czasu odzywał się do usługujących elfów i dziękował im w ich własnej mowie. Uśmiechali się, odpowiadając wesoło: „Oto perła między hobbitami!”. Wkrótce Pippin usnął na dobre, odniesiono go więc na ubocze i ułożono w kolibie pod drzewami; tu na miękkim łożu przespał resztę nocy. Sam nie chciał odstępować swego pana, toteż po zniknięciu Pippina skulił się u nóg Froda, aż w końcu skłonił głowę i zamknął oczy. Frodo czuwał do późna, rozmawiając z Gildorem. Mówili o wielu sprawach, dawnych i nowych, a Frodo wypytywał Gildora o wszystko, co się działo na szerokim świecie poza granicami Shire’u. Wieści były przeważnie smutne i złowróżbne: o wzmagających się ciemnościach, o wojnach między ludźmi, o ucieczce elfów. W końcu Frodo zadał pytanie, które mu najbardziej ciążyło na sercu: – Powiedz mi, Gildorze, czy widziałeś Bilba po jego odejściu z Bag End? Gildor uśmiechnął się. – Owszem – rzekł. – Widziałem go dwukrotnie. Pożegnał się z nami tutaj, na tym właśnie miejscu. Później spotkałem go znowu, ale daleko stąd. – Więcej nic powiedzieć nie chciał, Frodo zaś umilkł. – Nie pytałeś mnie o swoje własne sprawy ani mi o nich nie opowiedziałeś – rzekł Gildor. – Ale trochę już o tym skądinąd słyszałem, a trochę czytam z twojej twarzy i zgaduję myśli, ukryte poza twymi pytaniami. Opuszczasz Shire, ale wątpisz, czy znajdziesz to, czego szukasz, czy spełnisz, co zamierzasz, i czy w ogóle wrócisz. Prawda? – Tak – odparł Frodo. – Myślałem jednak, że moja wyprawa stanowi sekret znany poza mną tylko Gandalfowi i temu oto wiernemu chłopcu – dodał, patrząc na Sama, który pochrapywał z cicha. – My tego sekretu nie wydamy Nieprzyjacielowi – rzekł Gildor. – Nieprzyjacielowi? – powtórzył Frodo. – A więc znasz powód, dla którego opuszczam Shire? – Nie wiem, dlaczego Nieprzyjaciel cię ściga – odpowiedział Gildor – lecz wiem, że cię tropi, jakkolwiek wydaje się to niepojęte. I ostrzegam cię, że teraz niebezpieczeństwo jest zarówno przed tobą, jak za tobą i oskrzydla cię ze wszystkich stron. – Mówisz o jeźdźcach? Właśnie tego się obawiałem, że to słudzy Nieprzyjaciela. Kim są naprawdę Czarni Jeźdźcy? – Czy Gandalf nic ci o nich nie powiedział? – Nie wspominał nigdy o takich istotach. – W takim razie nie sądzę, że powinienem ci coś więcej mówić, bo strach mógłby cię zniechęcić do dalszej podróży. Zdaje mi się, że wyruszyłeś z domu w ostatniej chwili, jeżeli nie za późno. Musisz się teraz bardzo spieszyć, nie wolno ci się zatrzymywać ani cofać. Shire bowiem nie stanowi już dla ciebie bezpiecznego schronienia. – Nie wyobrażam sobie, żeby jakiekolwiek informacje mogły mnie bardziej przerazić niż te twoje pósłówka i ostrzeżenia! – krzyknął Frodo. – Oczywiście wiedziałem, że niebezpieczeństwo jest przede mną, lecz nie spodziewałem się go spotkać w swoim własnym kraju. Czy hobbit już nie może spokojnie przejść z Nad Wody nad Rzekę? – Ten kraj nie jest twój własny – rzekł Gildor. – Inne plemię mieszkało tu, nim się zjawili hobbici, inne też będzie tutaj żyło, gdy hobbitów zabraknie. Otacza cię szeroki świat: możesz się w


nim zamknąć, lecz nie uda ci się na zawsze od niego odgrodzić. – Wiem… a jednak ten kraj wydawał mi się zawsze bezpieczny i swojski. Co mam począć? Zamierzałem opuścić Shire tajemnie i podążyć do Rivendell, a tymczasem, zanim jeszcze dotarłem do Bucklandu, wytropiono już mój ślad. – Myślę, że mimo to powinieneś trzymać się swojego pierwotnego planu – rzekł Gildor. – Nie sądzę, żeby ta droga miała się okazać zbyt ciężką próbą dla twojego męstwa. Ale jeżeli pragniesz dokładniejszej rady, proś o nią Gandalfa. Nie znam powodów twojej ucieczki, nie mogę więc przewidzieć, w jaki sposób twoi prześladowcy mogą cię zaatakować. Gandalf z pewnością to wie. Przypuszczam, że zobaczysz się z nim jeszcze przed opuszczeniem granic Shire’u? – Mam nadzieję. Ale to właśnie jeden więcej powód mojego zaniepokojenia. Od dawna oczekiwałem Gandalfa. Trzy dni temu minął ostatni wyznaczony przez niego termin odwiedzin w Hobbitonie, lecz Gandalf nie stawił się u mnie. Otóż zastanawiam się wciąż, co mogło mu się przydarzyć. Czy powinienem na niego czekać? Gildor przez chwilę milczał. – To mi się nie podoba – rzekł wreszcie. – Spóźnienie Gandalfa nie wróży nic dobrego. Ale przysłowie mówi: „Nie wtrącaj się do spraw czarodziejów, bo są chytrzy i skorzy do gniewu”. Sam musisz rozstrzygnąć: iść dalej czy też czekać. – Jest także inne porzekadło – odparł Frodo. – „Nie pytaj o radę elfów, bo odpowiedzą ci ni to, ni sio”. – Doprawdy? – zaśmiał się Gildor. – Elfowie rzadko udzielają nieopatrznych rad, bo rada to niebezpieczny podarunek, nawet między Mędrcami, a każda może poniewczasie okazać się zła. Ale co ty sam o tym sądzisz? Nie powiedziałeś mi o sobie wszystkiego, jakże więc mógłbym rozstrzygnąć lepiej od ciebie? Jeżeli mimo to prosisz o radę, udzielę ci jej w imię przyjaźni. Myślę, że powinieneś ruszyć w dalszą drogę, i to bez zwłoki. Jeżeli Gandalf nie zjawi się przedtem, radzę ci, nie idź sam. Weź z sobą przyjaciół godnych zaufania i chętnych. Bądź mi wdzięczny, bo wbrew zwyczajom dałem ci tę radę. Elfowie mają własne zadania i własne kłopoty, niezbyt ich obchodzą sprawy hobbitów i wszelkich innych stworzeń na ziemi. Nasze ścieżki rzadko się krzyżują, czy to przypadkiem, czy umyślnie. W tym dzisiejszym spotkaniu jest, być może, coś więcej niż przypadek, ale niezupełnie rozumiem jego cel i boję się powiedzieć za wiele. – Jestem ci wdzięczny z głębi serca – rzekł Frodo – ale chciałbym, żebyś mi wyraźnie powiedział, kim są Czarni Jeźdźcy. Jeżeli posłucham twojej rady, może nieprędko zobaczę Gandalfa, a powinienem znać niebezpieczeństwo, które mnie ściga. – Czy nie wystarcza ci wiedzieć, że to są słudzy Nieprzyjaciela? – odparł Gildor. – Uciekaj przed nimi! Nie zamieniaj z nimi ani słowa. Są straszni. Więcej nie pytaj! Ale serce mi mówi, że nim się wszystko dopełni, Frodo, syn Droga, będzie wiedział o tych złowrogich sprawach więcej niż Gildor Inglorion. Niech cię Elbereth ma w swej opiece! – Skąd mam zaczerpnąć odwagi? – spytał Frodo. – Bo niczego mi tak nie trzeba, jak odwagi. – Odwagę można znaleźć w najmniej spodziewanych miejscach – rzekł Gildor. – Bądź dobrej myśli. Teraz idź spać. Rano już nas tu nie ujrzysz, ale roześlemy po świecie wiadomość o twojej podróży. Dowiedzą się o niej nasze wędrowne kompanie, a wszystkie istoty, które mają jakąś władzę i służą dobrym sprawom, będą w pogotowiu. Mianuję cię Przyjacielem Elfów. Niech gwiazdy świecą u kresu twojej drogi. Nieczęsto ktoś obcy tak nam przypada do serca jak ty, wielka to dla nas


radość usłyszeć Starodawną Mowę w ustach innych wędrowców na tym świecie. Nim jeszcze Gildor skończył tę przemowę, Froda ogarnęła wielka senność. – Pójdę już spać – rzekł. Elf zaprowadził go do koliby, a Frodo rzucił się na łoże obok Pippina i natychmiast zapadł w głęboki sen bez marzeń.


ROZDZIAŁ 4 SKRÓTEM NA PIECZARKI Nazajutrz Frodo zbudził się pokrzepiony. Leżał w kolibie uplecionej z żywych gałęzi, zwisających aż do ziemi; łoże, uścielone z paproci i mchów, było miękkie i wonne. Przez drżące, jeszcze zielone liście przeświecało słońce. Frodo zerwał się i wyszedł z koliby. Opodal skraju lasu siedział w trawie Sam. Pippin, stojąc, patrzył w niebo i badał pogodę. Po elfach nie było ani śladu. – Zostawili nam owoce, chleb i coś do picia – rzekł Pippin. – Zjedz śniadanie. Chleb smakuje niemal tak samo wybornie jak w nocy. Byłbym nic nie zostawił dla ciebie, ale Sam mnie pilnował. Frodo usiadł obok Sama i zabrał się do jedzenia. – Jakie masz plany na dzisiaj? – spytał Pippin. – Dojść możliwie jak najszybciej do Bucklebury – odparł Frodo, po czym całą uwagę poświęcił śniadaniu. – Jak sądzisz, czy zobaczymy znów tych jeźdźców? – spytał Pippin beztrosko. W porannym słońcu myśl o spotkaniu choćby armii Czarnych Jeźdźców nie wydawała mu się wcale straszna. – Prawdopodobnie tak – rzekł Frodo, nierad, że mu o tym przypomniano. – Mam jednak nadzieję, że przeprawimy się za rzekę, nim oni nas zobaczą. – Czy Gildor coś ci o nich mówił? – Niewiele. Tylko niejasne półsłówka i zagadki – wymijająco powiedział Frodo. – A czy pytałeś o to węszenie? – Nie było o tym mowy – rzekł Frodo, mając pełne usta jedzenia. – Powinieneś był spytać. To z pewnością bardzo ważne. – Jeżeli tak, to Gildor na pewno odmówiłby mi wyjaśnień – szorstko odparł Frodo. – A teraz dajże mi w spokoju przełknąć bodaj kęs. Nie mam ochoty odpowiadać na całą litanię pytań podczas śniadania. Chciałbym pomyśleć. – Wielkie nieba! – krzyknął Pippin. – Przy śniadaniu? – I odszedł na skraj polany. Słoneczna pogoda tego ranka – zwodnicza, jak się zdawało Frodowi – nie rozproszyła w duszy hobbita trwogi przed pogonią. Rozpamiętywał słowa Gildora, gdy dobiegł do jego uszu wesoły głos Pippina, który śpiewał, biegnąc przez zieloną murawę. – Nie! – powiedział sobie Frodo. – Nie mogę tego zrobić. Można wywabić młodych przyjaciół na włóczęgę po Shire, narazić na trochę głodu i zmęczenia, po którym miło zasiąść do stołu i trafić do łóżka. Ale wziąć ich z sobą na wygnanie, może na beznadziejny głód i trudy – to inna sprawa, choćby nawet chcieli iść ze mną. Dziedzictwo tylko na mnie jednego spada. Zdaje mi się, że nawet i Sama nie powinienem brać w tę drogę. Spojrzał na Sama Gamgee i spotkał jego oczy wlepione w swoją twarz. – Słuchaj, Samie – rzekł Frodo. – Jakże będzie? Muszę opuścić Shire, jak się da najszybciej, postanowiłem nawet nie zatrzymywać się ani dnia w Ustroni, jeżeli to nie okaże się konieczne. – Dobrze, proszę pana.


– A więc wciąż jeszcze trwasz w zamiarze pójścia w świat razem ze mną? – Tak, proszę pana. – To będzie bardzo niebezpieczne, Samie. To już jest niebezpieczne! Najprawdopodobniej żaden z nas nie wróci do domu. – Jeżeli pan nie wróci, to na pewno nie wrócę i ja – rzekł Sam. – „Nie opuszczaj go” – mówili mi. „Ja śmiałbym go opuścić? – odpowiedziałem. – Ani mi to w głowie! Pójdę z nim, choćby się na księżyc zechciał wdrapywać. A jeżeli któryś z tych Czarnych Jeźdźców spróbuje go zatrzymać, zobaczy, co potrafi Sam Gamgee!” Tak powiedziałem, a oni się śmiali. – O kim… o czym ty mówisz? – O elfach, proszę pana. Pogadałem z nimi tej nocy. Wiedzieli, że pan wybiera się za granicę, więc nie było sensu zaprzeczać. Wspaniały lud, ci elfowie! Wspaniały! – To prawda – przyznał Frodo. – A więc elfowie nie rozczarowali cię przy bliższym poznaniu? – Jak by to powiedzieć, proszę pana? Przekonałem się, że moje lubienie albo nielubienie wcale ich nie dosięga, za wysoko stoją – z namysłem odparł Sam. – Nie wydaje się ważne, co ja o nich myślę. Inni są, niż się spodziewałem, bardzo starzy i jednocześnie młodzi, bardzo weseli i bardzo smutni zarazem. Frodo popatrzył na Sama trochę zaskoczony; niemal oczekiwał, że ujrzy jakieś zewnętrzne znamię dziwnej odmiany, która się w chłopaku dokonała. Ten głos brzmiał niepodobnie do głosu Sama Gamgee, którego, jak mu się zdawało, znał dobrze. Ale Sam wyglądał zupełnie tak samo jak zawsze, z tą jedynie różnicą, że na twarzy miał wyraz niezwykłej zadumy. – Czy teraz, kiedy się już ziściło twoje życzenie i zobaczyłeś elfów, nie minęła ci ochota do podróży? – spytał Frodo. – Nie, proszę pana. Nie umiem tego wyrazić, ale po dzisiejszej nocy patrzę na to inaczej. Jak gdybym widział drogę przed sobą. Wiem, że pójdziemy bardzo daleko, w ciemność. Ale wiem też, że nie mogę zawrócić. Już nie marzę o zobaczeniu elfów ani smoków, ani gór; sam nie wiem dokładnie, czego pragnę, ale na pewno mam jakiś obowiązek do spełnienia, zanim się skończy ta wyprawa, a czeka on na mnie gdzieś poza granicami Shire’u. Muszę to spełnić do końca… pan rozumie. – Niezupełnie. Ale rozumiem, że Gandalf wybrał mi dobrego towarzysza. Cieszę się z tego. Pójdziemy razem. Frodo w milczeniu dokończył śniadania. Wstał, rozejrzał się po okolicy i zawołał na Pippina. – Czy wszystko gotowe do wymarszu? – spytał nadbiegającego przyjaciela. – Trzeba ruszać zaraz. Zaspaliśmy, a mamy przed sobą ładnych kilka mil drogi. – To ty zaspałeś – rzekł Pippin. – Ja od dawna jestem na nogach. Czekaliśmy, żebyś uporał się ze śniadaniem i z myśleniem. – Jedno i drugie już załatwione. Chcę iść do promu jak najspieszniej. Nie zboczę ze szlaku, nie wrócę na gościniec, z którego zeszliśmy wczoraj. Pójdę prosto, na przełaj. – To chyba zamierzasz przefrunąć – odparł Pippin. – W tych stronach nie sposób iść bezdrożem. – W każdym razie można skrócić drogę – rzekł Frodo. – Prom znajduje się na wschód od Leśnego Dworu, ale gościniec oddala się łukiem w lewo; widać tam, na północy, pętlę. Okrąża północny skraj Moczarów, żeby trafić na groblę ciągnącą się od mostu przez Słupki. Ale w ten sposób nadkłada się kilka mil. Moglibyśmy oszczędzić jedną czwartą drogi, idąc wprost z tego miejsca, na którym stoimy,


do promu. – Kto drogi prostuje, ten w polu nocuje – sprzeciwił się Pippin. – Teren tu wszędzie ciężki, na Moczarach pełno bagien i wszelkiego rodzaju przeszkód, znam tę okolicę. A jeżeli ci chodzi o Czarnych Jeźdźców, to nie pojmuję, dlaczego wolisz ich spotkać w lesie lub w polu niż na gościńcu. – W lesie lub w polu trudniej wypatrzyć kogoś – rzekł Frodo. – Przy tym, wiedząc, że zamierzałem wędrować gościńcem, będą zapewne szukali mnie na gościńcu, a nie poza nim. – Dobrze! – przystał Pippin. – Pójdę za tobą, choćby przez mokradła i wyboje. Ale to ciężka droga. Liczyłem, że przed zachodem słońca wstąpimy do „Pod Złotym Okoniem” w Słupkach. Najlepsze piwo we Wschodniej Ćwiartce, przynajmniej takie było przed laty, bo nie próbowałem go już od dawna. – Otóż to! – rzekł Frodo. – Może prawda, że kto drogi prostuje, ten w polu nocuje, ale i tak mniej czasu traci niż na popas w gospodzie. Za wszelką cenę musimy ominąć z dala „Złotego Okonia”. Chcemy przecież dotrzeć do Bucklebury przed zmrokiem. A co ty powiesz o tym, Samie? – Pójdę z panem, panie Frodo – oświadczył Sam, tając w sercu złe przeczucia oraz głęboki żal, że nie spróbuje najlepszego we Wschodniej Ćwiartce piwa. – Skoro mamy brnąć przez bagna i ciernie, ruszajmy co żywo – rzekł Pippin. Było już znów niemal tak gorąco jak poprzedniego dnia, lecz od zachodu płynęły chmury. Wyglądało na to, że dzień nie przeminie bez deszczu. Hobbici zsunęli się stromą zieloną skarpą i zanurzyli w gąszcz drzew. Stosownie do obranej drogi, mieli z Leśnego Dworu skręcić w lewo i skosem przeciąć lasy ciągnące się wzdłuż wschodniego zbocza góry, by dotrzeć na równiny. Potem mogliby już skierować się do promu krajem otwartym, gdzie nie spodziewali się innych przeszkód jak płoty i rowy. Frodo wyliczył, że w prostej linii mają do przejścia osiemnaście mil. Wkrótce jednak przekonał się, że gąszcz jest bardziej zbity i splątany, niż się z pozoru zdawało. Nie było ścieżek, toteż nie mogli posuwać się szybko. Przedarłszy się po skarpie na sam dół, stanęli nad strumieniem, który ze wzgórz spływał w głęboki parów o stromych, oślizłych brzegach, zarośniętych jeżynami. Parów, jak na złość, zagradzał wybrany szlak. Nie mogli go przeskoczyć ani też przeprawić się inaczej niż kosztem przemoknięcia, mnóstwa zadraśnięć i umazania w błocie. Stanęli, zastanawiając się, co robić. – Pierwsza przeszkoda – rzekł Pippin z kwaśnym uśmiechem. Sam Gamgee spojrzał w górę. Pomiędzy drzewami dostrzegł skraj zielonej polany, z której przed chwilą zeszli. – Patrzcie! – szepnął, chwytając Froda za ramię. Wszyscy podnieśli wzrok i wysoko nad sobą zobaczyli rysującą się na tle nieba sylwetkę konia. Obok niego stała pochylona nad krawędzią czarna postać. Hobbitom od razu odechciało się powrotu na górę. Frodo pierwszy ruszył naprzód, błyskawicznie dając nura w gęste zarośla nad strumieniem. – Uff! – powiedział do Pippina. – Obaj mieliśmy rację. Prosta droga już się nam zaplątała; ale skryliśmy się w samą porę. Ty masz czujny słuch, Samie, czy słyszysz czyjeś kroki za nami? Przystanęli w ciszy, niemal wstrzymując dech, i nasłuchiwali, lecz żaden szmer nie zdradzał pogoni. – Nie wyobrażam sobie, żeby zechciał ryzykować sprowadzanie konia tą stromą skarpą – rzekł Sam. – Ale nie zdziwiłbym się, gdyby zgadł, że zeszliśmy na dół. Zabierajmy się stąd co prędzej.


Okazało się to wcale nie łatwe. Wędrowcy dźwigali bagaże, a zarośla i ożyny zagradzały im drogę. Stok za ich plecami osłaniał od wiatru, w parowie było nieprzewiewnie i duszno. Nim przedarli się na nieco bardziej otwarty teren, zgrzali się, zmęczyli, pokaleczyli, a co gorsza, stracili orientację i nie wiedzieli na pewno, w jakim powinni iść kierunku. Brzegi strumienia obniżały się w miarę, jak spływał na równinę, nurt rozlewał się szerzej i płycej, dążąc ku Moczarom i Rzece. – Ależ to strumień Słupianka! – rzekł Pippin. – Jeżeli chcemy wrócić na szlak, musimy zaraz przeprawić się na drugi brzeg i skręcić w prawo. W bród przeszli strumień i biegiem przebyli otwartą, bezdrzewną, porośniętą tylko sitowiem przestrzeń na jego drugim brzegu. Dopiero dalej znów trafili na pierścień drzew, przeważnie wielkich dębów, między którymi tu i ówdzie rósł wiąz lub jesion. Grunt tutaj był dość równy, poszycie lasu skąpe. Drzewa jednak stały tak gęsto, że wędrowcy nie widzieli drogi przed sobą. Wiatr dmuchnął nagle, rozwiewając liście, i z chmurnego nieba spadły pierwsze krople deszczu. Potem wiatr ucichł, a deszcz lunął rzęsiście. Hobbici brnęli naprzód, jak się dało najspieszniej, przez kępy traw, przez zwały uschłych liści, a deszcz szumiał i pluskał dokoła. Nie mówili nic, oglądali się tylko wciąż to za siebie, to na boki. Po półgodzinie odezwał się Pippin: – Mam nadzieję, że nie zboczyliśmy zanadto na południe i nie idziemy wzdłuż lasu. Pas drzew nie jest zbyt szeroki, o ile mi wiadomo, mierzy w najszerszym miejscu zaledwie milę, powinniśmy już wyjść na otwarty teren. – Na nic się nie zda kręcić zakosami – powiedział Frodo. – To by nam już teraz nie pomogło. Trzymajmy się obranego kierunku. Nie jestem wcale pewien, czy pilno mi znaleźć się na odsłoniętej przestrzeni. Szli więc dalej milę czy dwie, nie zbaczając z kursu. Wreszcie między postrzępionymi chmurami wybłysło słońce, deszcz nieco złagodniał. Minęło południe, wędrowcy bardzo już tęsknili do lunchu. Zatrzymali się pod wiązem; liście, chociaż wcześnie pożółkłe, były jeszcze dość gęste, dawały więc schronienie, tym lepsze, że ziemia pod nimi została prawie sucha. Zabierając się do posiłku, hobbici stwierdzili, że elfowie napełnili im manierki przezroczystym złotawym trunkiem, który pachniał jak miód zbierany z różnych kwiatów i pokrzepiał cudownie. Wkrótce wszyscy trzej śmiali się, lekceważąco machając ręką na deszcz i na Czarnych Jeźdźców. Nie wątpili, że prędko pokonają kilka ostatnich mil. Frodo oparł się plecami o pień wiązu i przymknął oczy. Sam i Pippin siedli tuż obok i zaczęli nucić, a potem śpiewać z cicha: Ho, ho, ho – i gul-gul-gul! By uleczyć serca ból… Niech deszcz pada, wieje wiatr, A przed nami drogi szmat – Wolę leżeć w cieniu drzewa, A wiatr chmury niech rozwiewa…[11] – Ho! Ho! Ho! – podjęli głośniej. Ale urwali natychmiast. Frodo zerwał się na równe nogi. Z wiatrem doleciał ich uszu przeciągły skowyt, jakby krzyk jakiegoś złośliwego i samotnego stworzenia. Wzbił się wyżej, opadł i zakończył ostrą, przenikliwą nutą.


Hobbici – czy który stał, czy siedział – zastygli jak lodem ścięci, a tymczasem drugi skowyt odpowiedział pierwszemu, cichszy, dalszy, lecz tak samo mrożący krew w żyłach. Potem zapadła cisza, której nie mąciło nic prócz szelestu wiatru wśród liści. – Jak wam się zdaje, co to było? – spytał wreszcie Pippin, siląc się na lekki ton, chociaż głos drżał mu trochę. – Może ptak, ale przyznam się, że nigdy w życiu nie słyszałem takiego ćwierkania w Shire. – Nie był to ptak ani zwierzę – odparł Frodo – ale wołanie czy może sygnał. W tym krzyku dźwięczały jakieś słowa, jakkolwiek nie zdołałem ich pojąć. W każdym razie takiego głosu nie dobyłby z siebie żaden hobbit. Więcej o tym nie mówili. Wszyscy trzej pomyśleli o Jeźdźcach, lecz nikt się nie odezwał. Wzdragali się teraz zarówno przed dalszym marszem, jak i przed pozostaniem na miejscu. Wcześniej lub później musieli wszakże przebyć otwartą przestrzeń dzielącą ich od promu, a lepiej było zrobić to za dnia niż nocą. Toteż po krótkiej chwili załadowali worki na plecy i ruszyli znowu. Wkrótce stanęli niespodzianie na skraju lasu. Przed ich oczyma otwarły się rozległe łąki. Teraz dopiero przekonali się, iż rzeczywiście zboczyli zanadto na południe. W dali, nad równiną majaczyło wzniesione za rzeką niskie wzgórze Bucklebury, nie na wprost jednak, lecz na lewo od miejsca, gdzie wyszli z lasu. Ostrożnie wychynęli spod drzew i co sił w nogach pobiegli przez odsłonięty teren. Z początku ze strachem oddalali się od leśnego schronu. Daleko za nimi widniała wysoka polana, na której tego ranka jedli śniadanie. Frodo niemal spodziewał się, że na jej krawędzi zobaczy małą z tej odległości na tle nieba sylwetkę Jeźdźca; lecz nie było już po nim ani śladu. Słońce, zniżając się nad wzgórza, które wędrowcy zostawili już za sobą, wymknęło się spośród rozdartych chmur i świeciło znowu jasno. Hobbici pozbyli się strachu, ale niepokój ich nie opuszczał. Kraj jednak zdawał się coraz mniej dziki, coraz lepiej zagospodarowany. Po jakimś czasie znaleźli się wśród porządnie uprawionych pól i łąk, zobaczyli żywopłoty, furtki, groble i rowy odprowadzające wodę. Wszystko tutaj tchnęło ładem i spokojem, jak w zwykłym, cichym zakątku Shire’u. Z każdym krokiem naprzód w serca wędrowców wstępowała otucha. Linia rzeki przybliżała się, Czarni Jeźdźcy wydawali się teraz widmami straszącymi w lasach, które zostały daleko w tyle. Skrajem ogromnego pola rzepy doszli do potężnej bramy. Za nią ujrzeli bitą drogę biegnącą między nisko strzyżonymi żywopłotami ku odległej kępie drzew. Pippin stanął. – Poznaję te pola i tę bramę! – zawołał. – To Bamfurlong, farma starego Maggota. Tam, gdzie te drzewa, kryje się jego zagroda. – Nowa bieda! – rzekł Frodo z miną tak przerażoną, jak gdyby Pippin oznajmił, że dróżka prowadzi do smoczej jamy. Towarzysze spojrzeli na niego zdumieni. – Co masz przeciwko staremu Maggotowi? – spytał Pippin. – To serdeczny przyjaciel wszystkich Brandybucków. Oczywiście, jest postrachem dla natrętów i trzyma złe psy, ale to zrozumiałe: mieszkańcy pogranicza muszą się mieć na baczności. – Wiem – odparł Frodo. – Mimo to – dodał, śmiejąc się z zawstydzeniem – boję się Maggota i jego psów. Unikałem tej zagrody przez długie lata. Kiedy za młodu mieszkałem w Brandy Hallu, Maggot często przyłapywał mnie w szkodzie w swoich pieczarkach. Za ostatnim razem spuścił mi porządne lanie, a potem przedstawił psom: „Patrzcie, dzieci – powiedział. – Jeżeli jeszcze kiedyś noga tego smarkacza postanie na mojej ziemi, wolno go wam zjeść. A teraz wyproście go stąd!”. I


psy goniły mnie aż do promu. Po dziś dzień nie ochłonąłem z tego strachu, chociaż muszę przyznać, że bestie były dobrze wytresowane i nie tknęły mnie nawet. Pippin roześmiał się. – Ano, pora, żebyś się z nimi wreszcie pogodził. Tym bardziej że masz się znowu osiedlić w Bucklandzie. Stary Maggot jest naprawdę zacnym sąsiadem, byle nie dobierać się do jego pieczarek. Jeżeli pójdziemy dróżką, nie będzie mógł nas posądzać o wdzieranie się ukradkiem na jego teren. W razie spotkania ja sam wszystko mu wytłumaczę. Maggot przyjaźni się z Merrym, w którego towarzystwie często odwiedzałem ten dom. Poszli dróżką i wkrótce ukazała im się wśród drzew słomiana strzecha dużego domu i budynki gospodarcze. Maggotowie, podobnie jak Puddifootowie ze Słupków i jak większość hobbitów z Moczarów, mieszkali w domach; farma była porządnie zbudowana z cegieł i otoczona wysokim murem. Szeroka drewniana brama widniała na końcu dróżki. Nagle, gdy trzej wędrowcy zbliżyli się do bramy, rozległo się straszliwe wycie i szczekanie, a donośny głos krzyknął: – Łapaj! Trzymaj! Wilk! Do mnie, dzieci! Frodo i Sam stanęli jak wryci, lecz Pippin posunął się parę kroków naprzód. Brama otwarła się, trzy wielkie brytany wypadły na drogę i szczekając wściekle, rzuciły się na przybyszów. Na Pippina wcale nie zwróciły uwagi, ale Sama, który przywarł do muru, osaczyły dwa podobne do wilków psiska i węsząc podejrzliwie, szczerzyły kły, ilekroć próbował się poruszyć. Największy i najgroźniejszy brytan stanął przed Frodem, jeżąc sierść i warcząc. W bramie ukazał się tęgi, przysadzisty hobbit z krągłą, rumianą twarzą. – Hej! Coście za jedni i czego tu chcecie? – spytał. – Dobry wieczór, panie Maggot – powiedział Pippin. Gospodarz spojrzał na niego uważnie. – A niechże mnie! Przecież to pan Pippin! Pan Peregrin Tuk, chciałem rzec… – zawołał i twarz rozchmurzyła mu się w uśmiechu. – Kopę lat pana tu nie widzieliśmy. Szczęście, że pana poznałem. Byłbym poszczuł moje pieski jak na obcych. Dziwne rzeczy dzieją się tu dzisiaj. Oczywiście, widujemy rozmaitych podróżnych w tych stronach. Za blisko stąd do Rzeki! – rzekł, kiwając głową. – Ale nie zdarzyło mi się w życiu zobaczyć gościa tak dziwacznego jak ten, co dziś mi się trafił. Już on drugi raz nie przejdzie bez pozwolenia przez mój teren, póki ja tu gospodarzę. – O kim to mówicie? – A wyście go nie widzieli? – odpowiedział farmer. – Dopiero co tu był i odjechał tą dróżką w stronę promu. Dziwny gość i dziwne zadawał pytania. Ale może panowie wejdą do środka, pogadamy wygodniej. Znajdzie się kropelka dobrego piwa w beczce, jeżeli pańscy przyjaciele nie pogardzą. Zrozumieli, że farmer powie im coś więcej, jeżeli dadzą mu po temu czas i sposobność, przyjęli więc skwapliwie zaproszenie. – A co będzie z psami? – zaniepokoił się Frodo. Farmer roześmiał się. – Nie zrobią nikomu krzywdy, chyba że na mój rozkaz. Do nogi, Łapaj! Do nogi, Trzymaj! –


krzyknął. – Do nogi, Wilk! Frodo i Sam odetchnęli z ulgą, kiedy psy odstąpiły, zwracając im swobodę ruchów. Pippin przedstawił gospodarzowi obu swoich towarzyszy. – Pan Frodo Baggins – rzekł. – Może go nie pamiętacie, ale mieszkał ongi w Brandy Hallu. Na dźwięk nazwiska „Baggins” farmer wzdrygnął się i obrzucił Froda bystrym spojrzeniem. Frodowi przemknęło przez głowę, że Maggot przypomniał sobie kradzione pieczarki i zaraz poszczuje go psami. Ale Maggot ujął hobbita pod ramię. – No, proszę! – zakrzyknął. – A więc to jeszcze dziwniejsza sprawa, niż mi się zdawało! Pan Baggins! Niech panowie wejdą do domu, musimy pogadać. Weszli do kuchni i siedli przy wielkim kominie. Pani Maggot przyniosła ogromny dzban piwa i napełniła cztery spore kufle. Piwo było doskonałe, toteż Pippin przestał żałować, że ominęli gospodę „Pod Złotym Okoniem”. Sam sączył piwo podejrzliwie. We krwi miał nieufność do mieszkańców innych prowincji Shire’u i nie był pochopny do zawierania przyjaźni z kimś, kto ongi zbił jego pana, choćby nie wiadomo ile lat temu. Po wstępnych uwagach o pogodzie i urodzajach (nie gorszych niż zazwyczaj) Maggot odstawił kufel i powiódł wzrokiem po twarzach gości. – Niech no mi pan teraz powie, panie Tuku – zwrócił się do Peregrina – skąd przybyliście i dokąd zmierzacie? Czy do mnie w odwiedziny? Bo jeśli tak, to muszę przyznać, żem was nie zauważył u furty. – Nie – odparł Pippin. – Skoro sami zgadliście prawdę, nie będę taił, że przyszliśmy dróżką od jej drugiego końca, przez wasze pola. Ale stało się to przypadkiem. Zabłądziliśmy w lasach, idąc od Leśnego Dworu na przełaj do promu. – Jeżeli wam się spieszyło, byłoby skuteczniej trzymać się drogi – rzekł farmer. – Nie o to wszakże mi chodzi. Pan, panie Pippinie, ma raz na zawsze wstęp wolny na moje pola. A pan, panie Baggins, także, chociaż pewnie pan wciąż jeszcze lubi pieczarki. – Maggot roześmiał się. – Tak, tak, zapamiętałem pańskie nazwisko. Nie zapomniałem tych czasów, kiedy młody Frodo Baggins był jednym z najgorszych urwisów w Bucklandzie. Ale nie pieczarki miałem teraz na myśli. Na chwilę przed waszym przyjściem słyszałem pańskie nazwisko, panie Baggins. Nie zgadnie pan, o co mnie pytał tamten dziwny gość. Trzej hobbici w napięciu czekali na dalszy ciąg. – Ano – podjął farmer bez pośpiechu, rozkoszując się efektem swoich słów – podjechał na wielkim czarnym koniu do furty, która przypadkiem była właśnie uchylona, i stanął tuż przed drzwiami domu. Cały czarny, zawinięty w płaszcz z kapturem, jakby nie chciał, żeby go kto poznał. „Czego, u licha, chce ode mnie?” – pomyślałem. Po tej stronie granicy rzadko widujemy Dużych Ludzi, a już o nikim podobnym do tego czarnego stwora w życiu nie słyszałem. „Dzień dobry – powiadam, wychodząc na próg. – Ta ścieżka nigdzie dalej nie prowadzi; dokądkolwiek się wybieracie, najszybciej tam traficie, jeżeli wrócicie na drogę”. Nie podobał mi się ten jeździec, a kiedy się zbliżył, Łapaj raz tylko pociągnął nosem i szczeknął, jakby go kto żądłem ukłuł; podkulił ogon i uciekł, skowycząc. Czarny typ ani drgnął w siodle. „Stamtąd jadę” – rzekł, wymawiając słowa powoli i twardo, i pokazał na zachód, ponad moim własnym polem, jakby nigdy nic. „Czy nie widziałeś Bagginsa?” – spytał niesamowitym głosem i pochylił się ku mnie. Twarzy nie zobaczyłem, bo kaptur miał naciągnięty nisko, ale ciarki mi przeszły


po krzyżach. Wciąż jednak nie mogłem pogodzić się z tym, że tak bezczelnie obcy wtargnął do mojej zagrody. „Zabierajcie się stąd! – rzekłem. – Nie ma tu żadnych Bagginsów. Trafiliście nie do tej, co trzeba, prowincji Shire’u. Wracajcie lepiej na zachód, do Hobbitonu, ale gościńcem, nie przez moje pola!” „Baggins opuścił Hobbiton – odpowiedział mi szeptem. – Idzie tu, jest już niedaleko. Chcę go odnaleźć. Jeżeli będzie tędy przechodził, czy mi o tym powiesz? Wrócę tu ze złotem”. „Nie – odparłem. – Wrócisz tam, skąd przyszedłeś, i to zaraz. Bo za minutę zawołam wszystkie moje pieski”. Na to jeździec wydał jakby syk. Może to był śmiech, może nie. Naparł na mnie koniem tak, że ledwie zdążyłem odskoczyć. Krzyknąłem na psy, ale on zawrócił konia i runął niby piorun przez furtę, a potem drogą ku grobli. No i co o tym wszystkim myślicie? Frodo chwilę milczał, wpatrując się w ogień na kominie; myślał jednak wyłącznie o tym, jakim cudem zdoła dostać się do promu. – Nie wiem, co o tym myśleć – powiedział wreszcie. – W takim razie ja wam powiem, co powinniście myśleć – rzekł Maggot. – Nie trzeba było, panie Frodo, zadawać się z mieszkańcami Hobbitonu. To dziwni hobbici. – Sam wzdrygnął się i popatrzył na farmera nieprzychylnym okiem. – Ale z pana zawsze był lekkoduch. Kiedy się dowiedziałem, że pan opuścił Brandybucków i przeprowadził się do starego pana Bilba, od razu mówiłem, że pan napyta sobie biedy. Zapamiętajcie moje słowa, cały ten kłopot wynikł z dziwactw pana Bilba. Gadają, że podejrzanym sposobem zdobył majątek w dalekich krajach. Może ktoś chce się teraz dowiedzieć, co się stało ze złotem i klejnotami, zakopanymi, jak słyszałem, pod Pagórkiem w Hobbitonie? Frodo nic na to nie odpowiedział, zaskoczony przenikliwością tego domysłu. – Tak, panie Frodo – ciągnął dalej Maggot – cieszę się, że pan posłuchał głosu rozsądku i wrócił do Bucklandu. Radzę panu z nami pozostać. I nie zadawać się z tymi obcymi dziwakami. W naszych stronach znajdzie pan przyjaciół. A gdyby któryś z tych czarnych przybłędów szukał znów pana tutaj, już ja się z nim rozprawię. Powiem, że pan umarł albo wyjechał z kraju, czy coś innego w tym guście. Może nawet nie będzie to kłamstwo, bo kto wie, czy dopytując się, nie mieli pana Bilba na myśli. – Możliwe – rzekł Frodo, unikając wzroku farmera i uparcie patrząc w ogień. Maggot przyglądał mu się zatroskany. – Widzę, że pan ma o tym swoje zdanie – powiedział. – Jasne jak słońce, że nie przypadek sprowadził do mnie i pana, i tego jeźdźca w ciągu jednego popołudnia. Może też nowiny, które wam opowiedziałem, wcale nie były dla was nowe. Nie pytam o nic takiego, co byście woleli zachować przy sobie, ale rozumiem, że pan jest w jakichś tarapatach. Może rozmyśla pan nad tym, jak się dostać do promu, żeby po drodze nie wpaść tamtemu w łapy? – Właśnie o tym myślałem – przyznał Frodo. – W każdym razie musimy zaryzykować i dotrzeć do celu. A nie osiągniemy go, siedząc i rozmyślając. Niestety, trzeba ruszać co prędzej. Dziękuję bardzo za życzliwość. Przez trzydzieści lat bałem się naprawdę was i waszych psów, chociaż śmialiście się, kiedy to powiedziałem. Szkoda! Straciłem trzydzieści lat przyjaźni z zacnym hobbitem. Przykro mi, że tak prędko muszę się z wami dzisiaj rozstać. Wrócę może kiedyś… jeżeli los pozwoli. – Będzie pan miłym gościem, kiedykolwiek się pan zjawi – odparł Maggot. – Ale mam pomysł! Słońce już zachodzi, pora na wieczerzę. Zwykle kładziemy się spać zaraz po zachodzie słońca.


Gdyby pan i pan Peregrin, i wasz towarzysz zechcieli przegryźć coś razem z nami, byłoby nam bardzo przyjemnie. – Nam tym bardziej! – rzekł Frodo. – Niestety, musimy ruszać w drogę natychmiast. Już i tak nie zajdziemy przed zmrokiem do promu. – Niechże pan poczeka chwileczkę! Nie skończyłem jeszcze. Po wieczerzy mógłbym zaprząc kuce do wózka i odwieźć panów na miejsce. Oszczędziłoby to wam czasu, a kto wie, czy nie innych kłopotów także. Ku uciesze Pippina i Sama Frodo przyjął propozycję z wdzięcznością. Słońce już się skryło za wzgórza na zachodzie. Zmierzch szybko gęstniał. Zjawili się dwaj synowie Maggota oraz trzy jego córki, na długim stole zastawiono sutą wieczerzę. W kuchni błysnęły świece, ogień na kominku rozpalił się żywiej. Pani Maggot krzątała się po domu. Nadeszło paru hobbitów, domowników gospodarza. Wkrótce czternaście osób siedziało za stołem. Piwa było w bród, na półmisku piętrzyła się góra pieczarek z boczkiem, nie brakowało też innych posilnych wiejskich dań. Psy leżały przy ogniu, ogryzając kości i skórki. Po kolacji farmer z synami wyszedł pierwszy, żeby przy świetle latarni zaprząc kuce. Na dziedzińcu było już ciemno, kiedy z kolei wyszli z domu goście. Rzucili na wóz pakunki, potem wsiedli sami. Maggot z kozła smagnął parę tłustych kuców biczem. Jego żona stała w jasnym prostokącie otwartych drzwi. – Uważaj na siebie, Maggot! – zawołała. – Nie gadaj z obcymi i wracaj prosto do domu! – Dobrze, dobrze! – odparł, wyjeżdżając z bramy. Najlżejsze bodaj tchnienie wiatru nie zakłócało ciszy, noc była pogodna i spokojna, bardzo chłodna. Posuwali się wolno, bez świateł. O milę czy dwie dalej dróżkę przecinał głęboki rów, a za nim wznosił się nasyp wysokiej grobli. Maggot zlazł z wozu i uważnie przepatrzył drogę w obie strony, na północ i na południe, ale nic nie było widać w ciemnościach, a ciszy nie mącił żaden szmer. Cienkie pasemka mgły znad rzeki snuły się nad rowami i rozpełzały po polach. – Będzie źle widać – rzekł Maggot – ale nie zapalę latarni, aż dopiero w powrotnej drodze. Gdyby ktoś nadjeżdżał, usłyszymy go na długo wcześniej, niż zobaczymy. Pięć mil z okładem dzieliło dróżkę Maggota od promu. Hobbici zawinęli się w płaszcze, lecz wytężali słuch, czujni na każdy odgłos, który nie był skrzypieniem kół ich wozu lub niespiesznym, rytmicznym stukiem podków kucyków. Wóz zdawał się Frodowi ślamazarny jak ślimak. Siedzący obok Pippin kiwał się sennie, lecz Sam miał oczy otwarte i utkwione we mgle unoszącej się nad drogą przed nimi. Wreszcie dotarli do alei, która prowadziła na prom. Dwa białe słupy stojące u wjazdu wyłoniły się znienacka z ciemności po ich prawej ręce. Maggot ściągnął kuce, wóz zatrzymał się ze zgrzytem. Hobbici już się zaczęli z niego gramolić na ziemię, gdy nagle usłyszeli to, czego wszyscy lękali się najbardziej: stukot kopyt. Jeździec zbliżał się od strony rzeki. Maggot zeskoczył z wozu i stojąc przy łbach swoich kuców, wpatrzył się w mrok. Klip-klap, klipklap – dźwięczało coraz bliżej. Uderzenia podków rozległy się głośno w ciszy i mgle. – Niech się pan lepiej schowa, panie Frodo – powiedział zatroskany Sam. – Niech pan się położy na dnie wozu i przykryje derką, a my tymczasem pozbędziemy się jakoś tego Jeźdźca. Sam zeskoczył na ziemię i stanął u boku farmera. Czarni Jeźdźcy musieliby przez niego


przeskoczyć, żeby się zbliżyć do wozu. Klip-klap, klip-klap. Jeździec był tuż przed nimi. – Hej tam! – krzyknął Maggot. Stukot urwał się, jakby koń stanął w miejscu. Hobbitom zdawało się, że rozróżniają majaczącą o parę kroków przed nimi we mgle postać w ciemnym płaszczu. – Trzymaj – rzekł farmer do Sama, rzucając mu lejce i występując naprzód. – Ani kroku dalej! Czego tu chcesz i dokąd jedziesz? – Szukam pana Bagginsa. Czyście go nie widzieli? – odezwał się głos przytłumiony, lecz niewątpliwie należący do Meriadoka Brandybucka. Snop światła odsłoniętej latarni padł prosto na zdumioną twarz farmera. – Pan Merry! – krzyknął Maggot. – Oczywiście, że ja! A za kogoście mnie wzięli? – spytał Merry, podchodząc bliżej. Wyłonił się z mgieł i w oczach hobbitów, gdy ochłonęli ze strachu, jakby nagle zmalał do zwyczajnego hobbickiego wzrostu. Siedział na kucyku, a szyję i brodę miał okutaną szalikiem dla ochrony przed mgłą. Frodo zeskoczył z wozu, by się przywitać. – Jesteś nareszcie! – zawołał Merry. – Już zaczynałem wątpić, czy się dzisiaj zjawisz, i chciałem wracać na kolację. Kiedy nadciągnęła mgła, wybrałem się za rzekę i podjechałem do Słupianki, żeby się upewnić, czy nie wpadłeś gdzieś do rowu. Nie pojmuję, jakimi drogami szedłeś. Skądżeście ich wyłowili, Maggot? Może z waszego kaczego stawku? – Nie. Przydybałem tych hobbitów w szkodzie. Jużem chciał psy na nich poszczuć. Ale pewnie sami panu opowiedzą tę historię. Bo ja, z przeproszeniem pana Froda, pana Meriadoka i całej kompanii, wolałbym, nie zwlekając, wracać do domu. Żona się niepokoi, a mgła coraz gorsza. Zawrócił wozem. – Dobranoc! – zawołał. – Nie ma co, dzień był niepowszedni. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy… chociaż tego nie powinno się mówić, póki wszyscy nie staniemy u drzwi własnych domów. Nie wypieram się, że będę rad, kiedy się tam wreszcie znajdę. – Zapalił latarnię u wozu i wsiadł. Niespodzianie sięgnął pod kozioł i wydobył stamtąd spory koszyk. – O mały włos byłbym zapomniał – rzekł. – Żona kazała mi oddać to panu Bagginsowi z pozdrowieniem od niej. Podał Frodowi kosz i ruszył w swoją drogę, żegnany chórem podziękowań i życzeń dobrej nocy. Długą chwilę patrzyli na blade kręgi światła jego latarni, migocącej w nocnej mgle. Nagle Frodo wybuchnął śmiechem: spod pokrywy kosza zapachniały mu pieczarki. - koniec darmowego fragmentu zapraszamy do zakupu pełnej wersji


[1] Dúnedainami nazwali elfowie jedyną rasę ludzką znającą język elfów. Dúnedainowie, mieszkańcy Númenoru, czyli Westernesse, byli jasnowłosi, większego wzrostu niż inni ludzie i żyli trzy razy dłużej od nich; znakomici żeglarze, królowali wśród ludzi. [2] Według kronik Gondoru był nim wówczas Argeleb II, dwudziesty władca z dynastii Północnej, która wygasła w trzysta lat później na królu Arvedui. [3] Znaczy to, że chcąc ustalić jakąś datę według rachuby czasu elfów i Dúnedainów, należy dodać 1600 do daty według rachuby Shire’u. [4] Patrz Dodatek B: zapiski dotyczące lat 1451, 1462, 1482 i wyjaśnienie na końcu genealogii rodów Gamgee i Fairbairnów w Dodatku C. [5] Zamieszczona w znacznie skróconej wersji w Dodatku B, a doprowadzona do końca Trzeciej Ery. [6] Przełożył Włodzimierz Lewik. [7] Przełożyła Maria Skibniewska. [8] Przełożył Włodzimierz Lewik. [9] Przełożył Włodzimierz Lewik. [10] Przełożył Tadeusz A. Olszański. [11] Przełożył Włodzimierz Lewik.


Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8 00-590 Warszawa tel. 22 6211775 e-mail: info@muza.com.pl Dział zamówień: 22 6286360 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Konwersja do formatu EPUB: MAGRAF s.c., Bydgoszcz


Spis treści


Okładka


Strona tytułowa


Strona redakcyjna


NOTA WYDAWCY


PRZEDMOWA DO DRUGIEGO WYDANIA ANGIELSKIEGO


Część pierwsza: DRUŻYNA PIERŚCIENIA


PROLOG


Księga pierwsza


ROZDZIAŁ 1 ZABAWA Z DAWNA OCZEKIWANA


ROZDZIAŁ 2 CIEŃ PRZESZŁOŚCI


ROZDZIAŁ 3 TRZECH TO JUŻ KOMPANIA


ROZDZIAŁ 4 SKRÓTEM NA PIECZARKI



Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.